czwartek, 26 września 2013

Akhaltsikhe - Gyumri - Harichavank OGROMNE NIC 238 km 17.07.2013 r.

Pobudka jest wyśmienita. Skały trzeszczą kręgosłupami nagrzanych słońcem gadów, zaczyna się robić czerwono i soczyście, krew w żyłach bulgocze jak woda rzeki Mtkvari, z której wyskakują nad powierzchnię ryby. Ptaszydła kołują, mijają nas Polacy, świt jest żółty, rozedrgany, a my jedziemy wzdłuż doliny. Stopniowane zbocza, ślady po starych winnicach, kamiene domy. Ruiny zamku w Khertvisi. W drodze do Wardzi - magicznego, wydrążonego w skale miasta.
Jak bardzo musieli się bać, że budowali domy pod ziemią i jednocześnie na niedostępnej wyżynie. Ile czasu siedzieli w ciemności. Kim byli. Odsłonięte jakimś ruchem ziemi korytarze, ukazują światu freski, komory na amfory, głębokie studnie. Wyłuskane w tufie półeczki. Naskalne chaczkary. Cały kościół w końcu. Dopracowany i ciemny, osmalony obrzędami.

Na parkingu spotykamy, że tak powiem, Wojskiego. Przemieszcza się z żoną pół roku po ziemiach gruzińskich, pozostałe pół roku mieszka w bloku. Nie, wiadomo, że nie, lecz nieistotne. Pan Wojski niby stary, ale pierś pręży dumnie. Ogląda z nami mapę, opowiada o swojej lodówce i innych wygodach. Stają mi przed oczami dyndające sandałki Srebrnej i pobrzękujące, metalowe kubki. Robi mi się wesoło.

Dalsza droga otwiera się przed nami na Armenię. Już blisko do Akhalkalaki * różnie to można wymawiać, Alakalaki, Lakikalaki, Alkalakaki, dowolnie.
Miasta w Gruzji, co prawda, ale już nie w Gruzji. Mieszkają tu pierwsi Ormianie, z którymi mamy rodzinny i pomocny kontakt. Oczywiście pod sklepem. A raczej na skaraju targu. Niedaleko piekarni i fotografa. Jak żałuję, że nie zrobiliśmy sobie zdjęcia w tym zakładzie. Za to piec w piekarni, typowy tonir, mamy okazję zobaczyć i chleba z niego skosztować.
Kolejnym ważnym punktem programu jest arbuz. Rozkładamy proste przedmioty w otoczeniu motocykla, troszkę cienia tu jest i świetny widok na gwarny pasaż, pomiędzy pomarańczowymi straganami. Kroi Waldemar, mistrz cięcia wzdłuż. W kucki jesteśmy obserwowani i zaakceptowani. Ludzie nie przejmują się naszą obecnością i wzajemnie. Chociaż nie. Cieszy każdy uśmiech, każde machnięcie rękami koło tablic z napisem PL. Przejeżdża autobus z Zagrzebia, przewodnik przez mikrofon wita nas hymnem Jeszcze Polska nie zginęła, a dziesiątki dłoni machają nam ze środka. Alakalaki nas kocha. Zagrzeb nas kocha. Jest świetnie.


Zaczyna wiać. Kierujemy się, tak jak chorwacki autokar, na Ninotsmindę. Docierając do kolejnych siół opada mi szczęka i zatrzymujemy się bezwiednie, bo krajobraz radykalnie się zmienia. Niskie kamienne ściany są pokryte płaskimi, obrośniętymi zielskiem dachami, a na podwórkach piętrzą się plastry jakby torfu. Tylko zapach znany, przybliża nam wspomnienie pięknej polskiej wsi i ciepłego placka na łące.


Biegnie za nami koń. Na koniu wyrostek, który podjechał nas obejrzeć. Czy to Mongolia? Wieje znad stepu i otwiera się przestrzeń. Jedziemy i wąchamy ją, sięgamy daleko rękami przed siebie a bezkres dodaje nam skrzydeł. Droga nagle wpada do blaszanej puszki, gdzie mijamy z powagą granicę, chłopaki skanują nas i paszporty.
Potem wyjazd spod bramek, punkt apteczny w Bavrze i dwie piguły, którym brakuje tylko wielkich, szklanych strzykawek. Przeraźliwe piguły ze złego snu każdego dziecka. Daj pośladek! Śmiejemy się na ich widok i tak antyseptycznie wita nas Armenia.
Moja wielka marzenia. Chłonę każdy kamień na drodze, a jest tak, jak przewidział sklepikarz w Alkaklakaki - kupa kamieni i Ormiańce. Trzeba było wierzyć człowiekowi - zaczynam się głupawo śmiać. I z każdym podskokiem na siodle śmieję się coraz mocniej. Mijamy najpiękniejszą pustkę, jaką zdarzyło mi się dotknąć oczami, jestem oszołomiona dalą i głupawką. Podryguję tak do kolejnych, mijanych po drodze elementów krajobrazu, w końcu do miasta, reklamy Snickersa, ronda z wielkim łukiem. I do kantoru.
- Czencz mani? Razmienitie diengi? Fajnie jest nie znać języków. Uczynny przechodzień powtarza w kółko jeloł, pokazuje przy tym palcem w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Wydaje nam się, że chodzi o sporych rozmiarów budynek, ale nie, facet krzyczy do nas, że nie tam, że mamy pójść do niego! Tego gościa, co stoi na rogu ronda (!),w żółtej koszuli! Po krótkim targu kantor wymienia nam dolce na rupensy armeńskie, bo z nadmiaru nazw własnych pieniądza, każdy z nich stał się rupensem.
Śmiech wyciska mi łzy, prycham w sklepie i prycham na Gucia z Italii, który już czwarty miesiąc jeździ na dwuśladzie po tym pięknym kraju. Wskazuje nam południe, że warto, że Polaków spotkał na beemach, że co za kraj ta Polonia, tylu motocyklistów mamy i jeszcze ubranych! Śmiać nam się chce, bo niby chwaląc, Włoch pokazuje swe zdziwienie, że nie nosimy baranich skór.


Pozdrawiamy Gucia i ruszamy szukać noclegu, który marzy mi się na mapie w okolicach Aragacu, na dodatek chcę zobaczyć monastyr. Trochę napieram, że na pewno będzie świetnie, chociaż reszta ekipy powątpiewa momentami, czy bezpiecznie będzie się wbijać do miejscowości.
Jadąc do Artik majaczy przed nami zaczarowana, czterogłowa góra Aragac. I tylko ten jeden raz możemy ją ujrzeć, w tym krótkim, wieczornym olśnieniu zachodzącym słońcem. Koślawo, z ręką podrygującą na ramieniu Jacka, staram się go złapać. Docieramy do miasteczka zmęczeni wrażeniami i zmarznięci, kręcimy się w poszukiwaniu wyjazdu. Oglądamy łady z przyciemnionymi szybami - szczyt mody i w końcu pytamy o drogę. Ale kogo! Policja armeńska czerpiąc z wzorów rosyjskich sprzymierzeńców, czapki ma o średnicy małego sombrero. Miło się gawędzi, choć nie wiadomo w jakim języku:)

Mijamy grupkę wyrostków, patrzą obco i straszno. Lecz jedziemy uliczką coraz wyżej, pomiędzy niskimi, kamiennymi domami, kolorem wpadającymi w brudny róż, z gładko ciętych brył tufu wulkanicznego.
Monastyr jest na końcu. Zatrzymujemy się koło sklepu i rozglądamy co i jak, przez wąska furtę wychodzi do nas przykurczony mężczyzna ze skrętem w palcach. Uśmiecha się szeroko i zapraszająco. Mamy się nie bać, gdyż on tu jest ochroniarzem.
Wychodzi też ormiański zakonnik i nie trybi nic. O ruskim zapomnij. O angielskim zapomnij. Wieje chłodem. Co jest, u diabła? Czemu tyle w nim rezerwy?
Wolimy ochroniarza, pokazuje wokół ręką, jesteśmy na rozległym, zachwaszczonym dziedzińcu, tuż pod klasztorem w Harichavank. Możemy zamieszkać.
Wybieramy sobie wąskie przejście do bocznych drzwi domu pielgrzyma , zamkniętych na cztery spusty. Ustawiamy motocykle, rozkładamy maty pod dachem, gdy nadchodzi. W koszulce siatkowej na ramiączkach, czerwonoskóry, pijany jak stodoła żul. Tłumaczy, że odda nam swój pokój i nie będzie nam przeszkadzał. Tam, gdzie pali się światło.
Z dziką fantazją zajeżdża też motocykl z wózkiem prowadzony przez lokalnego rajdersa. O mały włos nie wyrobiłby na zakręcie. A my idziemy, lecz nie chcemy tej gościny, tłumaczę jak umiem, że boimy się o motory. Myję później pomidory w wodotrysku na terenie klasztornym. Prowadzi mnie do niego przez bramę inny Ormianin z grupki, która w ciemności pali papierosy. Nie boję się ich już. Jestem przekonana o dobrych zamiarach tych głęboko zranionych okropną historią ludzi, a spotkany żul ma w sobie większe serce niż pasione przez gosposię serce mnicha z monastyru. Pomidor wpada mi do odpływu, boję się włożyć do niego rękę. Mam nadzieję, że nie zatkam im rurki.

Po kolacji serowo-pomidorowo-paprycznej nie mogę spać. Rozgwieżdżone niebo nad Armenią. Plackiem leżę na macie i słucham. Biega pies, trzepocze foliowa torba. Jestem.






Wyświetl większą mapę

piątek, 6 września 2013

Spod Kedy za Akhalsikhe (16.07.2013 r.) 156 km

Nocne pogaduchy z myciem się w rzece przynoszą błogi, napasiony sen. Odgłosy drących się ptaszysk naskalnych tworzą tropikalny nastrój i przepełnia mnie radość z tej dziwacznej i mocno wolnej podróży. Każda podróż daje wolność, gdzieś tam w żyłach mam chyba zakorzenione koczownicze życie, bo czuję się jak ryba w wodzie i nie wypełnia mnie tęsknota za domem. Prędzej za bliskimi.
Śpimy spokojnie aż do rana, gdy nagle rozlega się zwielokrotniony echem gór, potężny i rozpaczliwy ryk. Co to? Zrywamy się z mat, rozpinamy w pośpiechu namiot i wyglądamy na zewnątrz. Z pozycji leżącej, jak żołnierze w okopie, obserwujemy arenę, na którą wchodzą właśnie dwa rozjuszone byki. Mówiłam wcześniej, że krowy łażą wszędzie? A byk to też krowa, tyle że większa. Panowie nie byli może zbyt okazali, ale fakt, że na ich nadrzecznym pastwisku, na które przychodzą każdego poranka spożyć śniadanie, ktoś wtargnął, zajął i wywłaszczył, wyprowadził ich z równowagi. Oszalałe wrzaski, tupanie kopytami, atak na jabłonkę i atak na współtowarzysza - to wszystko nasza wina i nie wiadomo, kto następny dostanie rogiem. Na domiar wszystkiego Gruzini, a to wszak gruzińskie bydło, nie lubią najazdów ani bycia podwładnymi.
Jak każda dama w tak wyjątkowej sytuacji, zrywam się do biegu. Niepomna na fakt, że mam na sobie lekką czerwoną sukienkę.
O ile ja porywam w biegu aparat, Lopez pędzi do motocykli i w pozie torreadora gotów jest wroga ukatrupić. Lub zwiać, tego nie wiem.
Tymczasem byki, po kilku strzałach z bańki, zajmują się trawą, jakby nigdy nic i spokojnie odchodzą.
Kusi nas droga. Tak naprawdę ta podróż dopiero się zaczyna - postanawiamy nie pędzić, oglądać i smakować. Po śniadaniu ruszamy, tradycyjnie zbieramy nasze śmieci plus śmieci zastane. W drogę! Chwila gramolenia i dźwięk paszczą, wydany przez Waldka - YYYYYY - patrzymy, co mu się dzieje, a to przeciążony motocykl przewraca się łagodnie na barierkę - ŁAP MNIE! NIe wiemy, czy najpierw się śmiać, czy ratować, Srebrna pomaga i jakoś się to wszystko udaje ogarnąć.
Pierwszy postój robimy w Kedzie. Od sklepu do sklepu chodzimy w poszukiwaniu metalowego kubka, który zaginął, operacja zakończona jest fiaskiem, za to mamy składniki na monodietetyczną sałatkę (dla przypomnienia ogórek, pomidor i ser), chleb i brzoskwinie. Kupujemy też - za radą Srebrnej - cukierki dla dzieciaków.
Bez żadnych oporów, w centrum koło sklepów, jesteśmy zwiedzani, motocykle obsiadane przez dzieciarnię, tłumek stoi i ręce założone na piersiach trzyma. Jado. Z Polski. Z Polski ??? Na motorach? Ano.
W Khulo spotykamy trzech Ukraińców na motocyklach, którzy zjechali z przełęczy na którą my za chwilę będziemy się wspinać. Pytamy o warunki, dowiadujemy się, że asfalt zwinął sołtys i że przed nami spotkali jakies amazonki z Polski, na beemkach. Brzmi to wszystko na tyle interesująco, że grupa słuchaczy rośnie w siłę. Na środku drogi trwa ożywiona dyskusja, następuje wymiana namiarów, dostajemy zaproszenie na Krym i ogólnie dzieje się.


Znajdujemy też ze Srebrną w Khulo najprawdziwsze biuro podróży. Skad? Dokąd? Wszystko musimy wpisać do zeszytu w kratkę, a w nagrodę dostajemy mapę (2 egz. skrzętnie odnotowane przez pana, który umie mówić po angielsku). Nieopodal startuje kolejka górska. Z przerażeniem, ale i podziwem obserwujemy mechanizm, pamiętający prawdopodobnie Wissariona Dżugaszwilego.
No i się zaczyna. Droga do Akhalsikhe wspina się wysoko, by w kulminacyjnym punkcie osiągnąć 2025 m. Droga z asfaltowej zmienia się w szutrową, z przewagą błota na zakrętach. Nie pomaga mozolna praca służb drogowych. Poza niedogodnościami związanymi z nawierzchnią, na drodze spotkać można przedstawicieli wszelkich ras i gatunków. Łazi toto i nic sobie z nadjeżdżających aut nie robi. Kolejną cudownością są auta wypchane pasażerami jak ruskie torby w paski.


Z błotem i koleiną czasem się nie da. Pomagamy wstać i ciśniemy. Po drodze w wioseczkach, a raczej jednej długiej wsi z rozsypanymi po górach domkami, spotykamy pojedyncze wieże minaretów. Jesteśmy wyżej i wyżej, z każdym zakrętem robi się chłodniej i wreszcie kąpiemy się w mleku, ograniczającym widoczność do zera. Jakie piękne zdjęcia by były! I jakie przestrzenie! Spośród mgły wyłąpuję szczegóły. Pierwszym i najważniejszym dla mnie jest roślinność łąkowa, cudna, bogata i kolorowa. Zroszona kroplami mgły sprawia wrażenie zaczarowanej. Drugim jest przełęcz, z wsadzonymi w pustkę drewnianymi chatynkami - to sklepy na rozstaju dróg na Goderdzi Pass. Wchodzimy do środka i czas się cofa.Jak film w niemym kinie, nieruchome oczy starców patrzą na nas ze stoickim spokojem, bez wyczekiwania. Oczy pasterzy, którzy żyją tu na wysokościach od zawsze. Indianie adżarscy.


Powoli zjeżdżamy na dół, wioska za przełęczą robi niesamowite wrażenie - jak oni tu żyją? Jak te dzieciaki, usiłujące nam sprzedać cokolwiek - cukierki na bolące gardło, zlepione z brązowego cukru - mają szansę się tutaj nauczyć tabliczki mnożenia, albo lepiej, stolic świata, gdy jedno, co mają umieć, to paść krowy wlaśnie?


Rozmyślania nad losem świata świetnie wychodzą w długaśnej jeździe na motocyklu. Przesuwają się obrazy, migają na różowo przystanki autobusowe, kamienie przydrożne kierują wzrok do góry - skąd spadły, każdy ptak na gałęzi to orzeł (i tego się trzymajmy), a ludzi na szczęście nie ma.
Zakręt za zakrętem zjeżdżamy w kierunku Zarzmy, gdzie na mapie otrzymanej z biura pożal się podóży, widnieje mały kościółek. Jako że smakuje nam stara wiara, miejsca mocy i zabobony, gusła, zaklęcia i zioła w doniczkach, zsiadamy przy jedno-dystrybutorowej stacji benzynowej w Zarzmie i idziemy kawałek pod górkę, by zobaczyć.
Mijamy drewniane płoty, za którymi ukryte są ogródki, podwórka i zwierzęta. Nieśmiało popatruje świnia i cielę, gdzie indziej siedzi grupka chłopaczków.

Sam monastyr w Zarzmie wita nas ciszą, pośród której jak wróżka Dzwoneczek płynie przez powietrze pieśń. Przy wejściu do kościoła, w krużganku, siedzi grupka dzieci z dwoma brodatymi mnichami. Rozmowa uśmiechów. Żadnego spięcia z jednej, czy drugiej strony, możemy zwiedzać, nie chcą biletów i w żaden sposób, który by zakłuł, nie podejrzewamy ich o zło, bo ono nie może wychodzić z ciemności w takim miejscu świętym...


Już w kościele piękny śpiew jednego z mnichów zmienia się w coś znajomego, ależ tak...W dalekiej Gruzji brodacz altem ciągnie Killing me softly.
Wracamy do Waldka, siedzi pod dystrybutorem i karmi przeraźliwie chudą sukę. Ktoś w przypływie fantazji pozbawił ją uszu i ogona. Widać, że jest szczenna, jej wzrok mówi o cierpieniu, głodzie i chłodzie. Boi się. Pijemy kawę i rzucamy jej kawałki chleba, płochliwie i niepewnie wyciąga szyję by sięgnąć. Złe traktowanie zwierząt przygnębia, na każdym kroku widzimy takie obrazki i zastanawiamy się wtedy, co z naszymi piecuchami, których, gdyby w rządku postawić, byłoby w sumie dziesięć sztuk. Każda sztuka odkarmiona i błyszcząca. Takie psio-kocie niebo na ziemi mają. Sierściuchy...


Jedziemy na zakupy. Jako że nie jestem dobra w liczeniu, siadam sobie pod sklepem i się gapię. Ludzie lubią supermarkety, każdy przejęty. Mają nerwowe ruchy, wsiadł, wysiadł, klepie się po kieszeni, szuka dziecka, jest dziecko, żona juz z przodu, dziewczyny odgarniają włosy a chłopaki jak szczupaki. A ja siedzę jak ten menel pod sklepem, z butelką piwa, jeszcze mi kapelusza brakuje. Spodni nie prałam ani razu.
Potem wychodzą moi państwo z tobołami, będzie bal, będzie ciepłe jedzenie. Wyjeżdżamy z Akhalsikhe i rozkladamy obóz nad rzeką Mtkvari, która aż się prosi o rafting. Nie chce nam się rozbijać namiotów, ale przy bulgocie rzeki, papryki w rondelku, dochodzi bulgot nieba i zaczyna się błyskać. Siedzimy wsród skalistego przełomu i słuchamy jak za górą burza daje czadu. Do nas, na szczęście, dociera jedynie kilka kropel deszczu, ale i tak popłoch każe jednak namiot rozbić.
Duszona papryka, pomidor, bakłażan, kasza jaglana, to poezja na zakończenie dnia. Tak wypełnionego, że żal ogarnia i szkoda tych wszystkich straconych, niezapisanych myśli, nie zrobionych zdjęć. Żal, że nie posiedzieliśmy dłużej na przełęczy, że nie zajrzeliśmy do czyjegoś domu. Pośpiech. Bo nagle uświadamiamy sobie, że mając trzy tygodnie, już za chwilę musimy zacząć wracać, podczas gdy jeszcze nie dojechaliśmy do celu podróży.







Wyświetl większą mapę