wtorek, 13 sierpnia 2013

Niewiarygodny Istanbul (12.07.2013 r.) 560 km

Poranek zatopiony w ziołach traw, świat bzyka, świergoli i kwitnie. Owsianka z wora od Ani, zmieszana z różnymi ziarnami i owocami pyrka w wodzie, następnie przechodzi z rąk do rąk i wypełnia nam żołądki. Bardzo smaczna to potrawa, a do tego jeszcze kawa. Żadne poranne wiadomości nie zatruwają nam głów, nie ma nikogo, kto smęci. Zbieramy tradycyjnie nasze śmieci do wora, wsiadamy na motocykle i szukamy śmietnika.
Przygraniczna miejscowość Malko Tarnowo ukazuje kwintesencję bułgarskiej rozpaczy. Puste oczodoły okien przypominają Legnicę i zdewastowane rosyjskie koszary. Tylko tutaj spokojnie pasą się osły, biegają bezpańskie psy, ludzie patrzą spode łba i nic nie jest wesołe, choć mogłoby być. Za chwilę granica z Turcją. Tankujemy na stacji i spotykamy młodego tureckiego motocyklistę, który korzysta z niższych cen. Pytamy o viniety dla motocykli, ale nie kuma ani słowa po angielsku. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że w Turcji, na naszej drodze, po angielsku nie będzie mówił prawie nikt.


Mijamy nadętą bułgarską kobietę, która o mały włos zabiłaby nas wzrokiem, bo nie chcieliśmy wymienić u niej pieniędzy, a ona już wstała, celnik macha ręką jak na muchy i teraz czeka nas przeprawa z tureckimi okienkami, gdzie zbieramy pieczątki. Jedna naklejka to visa, 20 dolców, kolejna pieczątka, to coś z bagażem i cleniem, następna, że możemy jeździć po Turcji i chyba jeszcze jakaś, ale jest nam wybitnie obojętne, jaka i za co. Drugi podjazd do celnika, który ocenia nasze kolorowe paszporty skutkuje upragnionym wydostaniem się z Bułgarii.
Teraz w trasę. Nowym elementem stają się meczety. Jest ich pełno, z charakterystycznymi wieżyczkami. Robi się też nieco bardziej sucho, jest coraz więcej skał, a samochody są białe. W miasteczkach mijanych po drodze widzimy zakamuflowane kobiety, musi im być ciepło w tych długaśnych strojach. Ogarnia nas senność i na stacji kupujemy kolkę, wtedy też zaczynamy ze Srebrną dostrzegać zdziwienie w męskich oczach, gdy ściągamy kaski.
GPS wskazuje drogę bezpłatną D100, która ma nas przewieźć przez Istambuł, ale póki co robimy postój nad Morzem Marmara, w okolicach Silivri. Tradycyjnie spożywamy posiłek w okolicy śmietnika.


Później robi się na drodze coraz gęściej. Dwupasmówka przyjmuje przypływy z lewej i prawej, robi się z czterech pasów osiem, znów się to zmienia, barierki zaczynają się i kończą. Setki aut trąbią, unosi się nad nimi rozedrgane powietrze, a my lawirujemy między nimi, z trudem utrzymując kontakt wzrokowy. Ruch zwalnia i siedzimy w samym środku największego korka jaki widziałam w życiu.
Żadnego miasta nie boję się tak bardzo jak Istambułu, żadne miasto nie wzbudza we mnie tak silnych emocji. Najeżona szpikulcami minaretów brama Azji wydaje mi się w pewnym momencie czarną dziurą, która nas wchłonie i już nigdy nie wrócę do mamy. Kurczowo trzymam się Lopeza, który cały czas gada coś pod kaskiem, co rusz wyciąga rękę w skórzanej rękawicy i objaśnia mi świat. A ja - p a n i k a.
W płynącej smole asfaltu pojawiają się rozmaici sprzedawcy. Jeden trzyma wodę. Następny macha kwiatkami. Waldek odwraca się i krzyczy do Lopeza, żeby się rozglądał za ładowarkami do GPSa, bo nam padła. Śmieją się, ale kawałek dalej rzeczywiście podchodzi do nas koleś, który jak na tacy niesie rozmaite ładowarki, do rozmaitych ustrojstw. Po chwili odpadam, widząc dwóch następnych - jeden sprzedaje dmuchane białe samoloty (symbol narodowy?), a drugi pociska z łukiem i strzałami. *później żałuję, że nie kupiliśmy łuku, kiedy z trzech minaretów beczy trzech muezinów naraz. Wzięłabym odwet za hejnalistę.


Sprzedawca ładowarek namawia nas gorąco do kupna, przeglądamy oridżinale za euro, ale nie ma odpowiedniej końcówki. Samochody ruszają, my z nimi, a sprzedawca - biegnąc wolnym truchtem - zachwala swój towar.

Nagle nadjeżdża drugi anioł (pierwszy był w Tokaju - anioł wina). Heeej, haloooo, dąkąd jedziecie i czemu tak wolno? *jest to tłumaczenie z tureckiego, wyczytane na podstawie ruchu rąk i mimiki.
Pokazuje nam, że mamy jechać za nim, bocznym prawym pasem. Równomiernie przedzieramy się brzegiem korka, a anioł odwraca się co jakiś czas i sprawdza, czy jedziemy.


Podoba mi się, lekko prostuję ramiona i staram się zacząć oddychać. Nagle znowu robi się ciaśniej, zbliżamy się do bramek i...wszystkie zaczynają piszczeć.
Miało być bezpłatnie, jest płatnie. Na dodatek innej drogi nie ma, a my nie posiadamy jakiegoś cipa, co się odbija jak viatoll. Trudno. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Jedziemy przez morze budynków a po prawej przebłyskuje turkusowe Morze Marmara. Wreszcie docieramy do mostu nad cieśniną Bosfor i widzimy wielki napis: WELCOME TO ASIA.
Potem robi się normalnie - o tyle o ile. Tankujemy znów, ale teraz cena już lekko kłuje w serce. Na pamiątkę, każdy tankujący musi podać swój numer rejestracyjny.
W zamian nie zostanie zestrzelony.
Marzy nam się turecka kawa - i tu zaczynają się nasze schody z otrzymaniem tego, co w kraju każdy rano wypija. Rozkładamy więc maszynki, wyjmujemy butlę z wodą, kawę z kufra i się zaczyna. Otacza nas tłumek zainteresowanej młodzieży. Ten chce kupić, tamta tylko kask przymierzyć. Jesteśmy regularnie zwiedzani. Są bezpośredni i naturalni - to jest fajne, że nie mają blokady w rozmowie. Ale tylko w Istambule widzimy laskę z krótkim rękawkiem i w spodniach. Potem są już tylko Buki.
Jedziemy, mijając kolejne piszczące bramki, które robią nam zdjęcie. Jest coraz ciemniej i ciemniej, a my jesteśmy coraz dalej i dalej i zmęczenie nas ogarnia i senność. Miasto trwa nieustannie i wcale się nie zamierza skończyć, nie ma szans na nocleg w spokojnym, bezludnym miejscu - przynajmniej tak to na początku wygląda. Knajpy zapełnione są ludźmi, bo jest po zmroku i Allach już się położył spać. Trwa Ramadan.
Jemy kolację na stacji. Przymierzamy się do krawężnika, ale podchodzi obsługa i zaprasza nas na czaj. Chłopaki wynoszą stolik i krzesełka, po czym w małych, tulipanowatych szklaneczkach wynoszą nam herbatę. Jest doskonała.


I nadchodzi ten moment, kiedy nogi chcą sie wyprostować. Odbijamy w prawo w boczną uliczkę, która wspina się pod górę, ale skupione przy niej domki kryją w swych podwórkach całe masy tureckich obywateli. Zakręcamy w lewo i w lewo i szukamy czegoś dalej. Kolejna uliczka zapowiada się ciekawiej, wjeżdża stromo w las i po kilku zakrętach i tylko paru rozsianych budyneczkach prowadzi nas na rozległą łąkę z napisem...PIKNIK. Spod drzew pryska nagle skuter z chłopakiem i dziewczyną w chustce, która siedzi bokiem. Zostajemy sami i jest tu wszystko. Drewniane altany ze stołami, orientalny wodotrysk z czterema kranikami, toaleta, plac zabaw i mały drewniany domek. Nie wytrzymujemy ze Srebrną, otwieramy drzwi, a tam dwa pokoje, usłane czerwonymi dywanami.
I teraz nie wiadomo, czy przyjdzie tu ktoś i Cię złapie z różańcem w ręku, czy się wyśpisz jak młody Allach. Rezygnujemy. Nadmiar łaski nie przewraca nam w głowach, kładziemy się pod altaną, a stół - niestety przykręcony - nie pozwala się za bardzo rozłożyć. I tak jest bosko.


Wyświetl większą mapę

Zapomniałabym o najważniejszym:) Jadąc podśpiewujemy ze Srebrną na 2 głosy utwór Żywiołaka, szczególnie refren.