poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Nareszcie Gruzja BATUMI (14.07.2013 r.) 460 km
Śpimy na plaży pod ochroną żółtej suki. O świcie odgania inne psy, które do nas podchodzą, z tupotem przelatuje tam i siam szczekając. Morze szumi, jakaś elektrownia głośno uruchamia silniki, auta za pasem chabazi gnają w te i we wte. W rezultacie jesteśmy kompletnie niewyspani. Oprócz Srebrnej, która potrafi się błogo wyspać wszędzie. Klasycznie słońce wstaje na wschodzie, a ja czuję się jakbym leżała na mapie Turcji - po lewej Constanta, po prawej Batumi, a gdzieś przede mną Krym. Jak dobrze pójdzie, dotrzemy wreszcie do Gruzji, a stamtąd już rzut mokrym beretem do Armenii.
Zbieramy manatki i ruszamy, cały czas wybrzeżem Morza Czarnego. Po drodze mijamy małe miasteczka, które budzą się do życia. No i nagle halt, łapie nas policja. Coś tam do siebie gardłowo tokują i puszczają nas wolno. To dobrze. Nie wolno jeździć za szybko, a my to właśnie robimy i nie wiadomo dlaczego policja nie daje nam mandatu. W drodze powrotnej dowiadujemy się dokladnie. Ale o tym później.
Teraz przerwa śniadaniowa na niebiesko. Kuszą nas śmieszne stoliki pod zadaszeniem na plaży, molo i panorama na wzgórza usiane wieżami minaretów.
Następny postój, spowodowany kryzysem spaniowym, robimy gdzieś w okolicach Rize, patrzymy na wzgórza i zastanawiamy się, co to też może na nich rosnąć. Idziemy kawałek pod górkę, mijają nas Turcy i zapytani kiwają ochoczo głowami, że tak! To jest czaj! Zwracamy uwagę na mijane po drodze suszarnie, sklepowe półki uginają się pod kilogramowymi paczkami różnych rodzajów herbaty. Żałuję, że nie mamy miejsca w kufrach na prezenty i pamiątki.
Kryzys trwa, dobrze byłoby wypić po prostu kawę, ale tłumaczenie, o co nam chodzi, daje rezultat w postaci czterech rozpuszczalnych kaw 3 w 1. Jesteśmy wściekli. Szukamy miejsca, by ową wściekłość zmyć i zatrzymujemy się po drodze, przy brzegu usianym ogromnymi głazami. Po drugiej stronie - meczet.
Po naszej stronie, żywego ducha. Kąpiemy się dość nieobyczajnie w standardach polskich. W standardach tureckich nadajemy się do zamknięcia w więzieniu. Bujając się łagodnie w morzu, obserwujemy jak podekscytowany koleś lata z telefonem przy uchu. Nie ma widocznie innego zajęcia, ale sieje w nas ziarno nieufności, zawijamy się i lecimy dalej, zostawiając za sobą święte oburzenie i zgrozę. Oraz krzewy fig, które po dokładnej mej obdukcji nie nadają się jeszcze niestety do jedzenia.
Dalej jedziemy nadmorskim, niekończącym się miastem, z poutykanymi jak paciorki na sznurku sklepikami. Kupisz wszystko, oprócz rzeczy których potrzebujesz, miedzy innymi nasze pierwsze tureckie słodycze. Przypominają makaron sojowy, zwinięty ciasno i pokrojony w kostkę. Są nienormalnie słodkie i ściekają jakimś sosem, nieokreślonej prowieniencji. Całości dopełniają ułożone na wierzchu orzechy włoskie. Niezłe! Paprzemy sobie ręce, aż wychodzi Turczynka, dość obłych kształtów i proponuje nam umycie rąk, coś tam jeszcze przynosi - bodajże kubki plastikowe na kofeinę z gazem, ogólnie jest miło i gościnnie.
Niedaleko granicy widzę pierwszy kamienny kościół i włosy na rękach mi się jeżą, jesteśmy już blisko i podekscytowanie rośnie. Bardzo dziwne, że się tu uchował, podczas całej naszej podróży przez Turcję widzieliśmy jedynie meczety. A tu, jak kropka nad i, na wzgórzu nad miastem i na przekór niewiernym - stoi. Piękny, brązowo - czerwony monastyr.
Już jesteśmy prawie przy bramkach, wysoka wieża minaretu sterczy dumnie, powiewają czerwone flagi, a nas ciągnie, by przeskoczyć tą linię na mapie, okupioną tak wielką ilością krwi i łez. Widzimy kłębiący się tłum ludzi, przeciskających się przez wąski korytarz przejścia dla pieszych. Starszy człowiek, z siwymi długimi włosami i brodą macha nam jak oszalały, krzycząc coś o Kościuszce. Śmiejemy sie do niego i już mamy pierwsze zaproszenie:
- Jestem Lenin! Mieszkam w pierwszej wsi za granicą, koniecznie do mnie przyjedźcie! Kocham Polaków! Wszyscy mnie znają!
Wykrzykuje coś jeszcze, ale tłum unosi go dalej jak rwący potok łódkę z kory. I choć trwa to wszystko tylko chwilę, rodzi w nas jeszcze większą radochę, że jesteśmy, że się udało, że żyjemy, że się nie zepsuło, że napijemy się piwa jak ludzie. Ale najpierw musimy się jakoś wyłgać z niezapłaconych bramek w Istambule...Stres lekko nas kąsa, ale uśmiechy przyklejamy wzorcowe. Nic się nie dzieje. Jesteśmy w Gruzji.
Przejeżdżamy na drugą stronę i wita nas tłum biegających, pokrzykujących, wesołych ludzi. Jak Guliwerzy wśród mieszkańców latającej wyspy Laputy podziwiamy toczacy się wokół nas spektakl. Ogarniamy się jakoś, wsiadamy, kamienna Nino polewa głowy wodą, wyraźnie akcentując chrześcijaństwo. Zabawne i straszne to religijne, odwieczne darcie kotów. Tam meczet, tu kaplica. Wszystko oddzielone dość niezwykłą bramą.
Tankujemy potem na stacji pod Batumi i jest to najfajniejszy moment tego dnia. Otóż: Przy każdym dystrybutorze zawieszony jest sporych rozmiarów telewizor, a że siedzimy ze Srebrną pod sklepem na krawężniku i pijemy zimne napoje gazowane, możemy oglądać cztery ekrany naraz, od największego, do najmniejszego. W każdym telewizorze wygina się półnaga jęcząca gwiazda, głośno pogrywa disco-rusco, a obsługa, tanecznym krokiem przemieszcza sie do kolejnych samochodów. Paląc papierosa pracownik stacji nalewa benzynę do stojącego na drewnianym klinie samochodu terenowego - jest to o tyle proste, co genialne - w ten sposób więcej można zmieścić paliwa w baku. Staję naprzeciwko i śmiejąc się pochylam głowę, koleś wyciąga przed siebie dwie ręce i wykonuje zgrabny ruch prawoskośny, takoż panienka z ekranu w wystudiowanej choreografii. Wszystko się buja wesoło i rytmicznie.
W słomkowym kapeluszu i szortach, klapiąc klapkami i z nieodzownym papieroskiem w kąciku ust nadciąga plażowicz. Jest luzik. Niewyobrażalny. Mam ochotę całować tą ziemię, krainę soczystego absurdu i wolności człowieka.
Robi się noc. Skrzyżowanie przecina rozjuszony, nieoświetlony ciągnik. Jedziemy aleją i docieramy nad morze, gdzie długaśny bulwar obsadzony jest palmami - każda, podświetlona zjadliwie zielono,stęka od kiczu. Pytamy o drogę do polskiego hostelu, prowadzonego przez brata Anety. Nie trwa to długo, nasz improwizowany rosyjski pozwala zrozumieć, że priamo, to prosto, a nie prawo, już za trzecim razem. Jest nieźle. Jest uliczka. Jest dom. I...żadnej więcej informacji. Wbijamy ze Srebrną do odrapanej klatki schodowej, nieśmiało przechodzimy na podwórze i wtedy z balkonu wyłania się postać, która przemawia: Ooo, czy ja słyszę Polaków?
Jesteśmy w domu. Jesteśmy w Batumi. Jesteśmy wykończeni.
Niewiarygodna to rzecz - łazienka. Taras. Stół. Można usiąść na krześle. A można też pójść na spacer.
Lekko tylko zawiani idziemy na plażę by poczuć pod nogami setki otoczaków. Zastanawiamy się, po kiego diabła wysypali tu tyle wywrotek kamieni - co kraj, to obyczaj- kwitujemy. Buja nas szum morza i czacza z plastikowej butelki.
Ale żeby tyle kamieni na plaży rozsypać...
Wyświetl większą mapę
Subskrybuj:
Posty (Atom)