czwartek, 1 sierpnia 2013

Najpierw Węgry (08.07.2013) 690 km

Startujemy ok. 8:30 z agroturystyki w Srebrnej Górze i po krótkim poranym ustaleniu, że pojedziemy przez Czechy, wybieramy przejście w Boboszowie.Z początkowej trasy na Brno, podpowiadanej uparcie przez GPS, zawijamy w bok, by malowniczymi pipidówami dotrzeć do Słowacji. Jazda na motocyklach przez górki jest o tyle piękna, co przydługa, bo nie udaje nam się tak zaprogramować trasy, żeby zahaczała o te miejsca, które chcieliśmy - kołujemy więc po okolicy, by za jakiś czas znowu powrócić na główny szlak. Szlag trafia nas, a magiczne pudło sztucznej inteligencji walczy uparcie i głupio.
Postój wita nas smrodkiem podróżnym i śmieciami, rozrzuconymi kolorowo po parkingu. Robimy pierwszy "stół", na który składają się bułki, ser wędzony, bryndza, peperoni na naszych kanapkach i podejrzane rybie wątróbki na kanapkach chłopaków. I odtąd syf otacza nas rozmaity, nawet nie trzeba się za bardzo starać. Krótkie spojrzenie dookoła wystarczy, by go spotkać, jak starego znajomego, który wpadł na obiad. Po jakimś czasie zaczyna działać uspokajająco. O, jest, to dobrze.
Powoli i z wielkim uporem Srebrnej udaje się okiełznać elektronikę, tak, by prowadziła nas zgodnie z życzeniem naszym, nie jej. Późnym wieczorem, bo po 22 docieramy do Tokaju. Ale jeszcze w przelocie, jakieś dwie miejscowości przed punktem docelowym, miga mi barokowa kapliczka na szczycie wielorybiego pagóra. Łapię ją w lewe oko i marzę by zobaczyć z bliska, niestety zapada zmrok i pośpiech odkręca manetki. Marzy mi się też, że zwiedzimy choć jedną piwniczkę ze słońcem zamkniętm w beczkach, lecz mijający czas nie daje nadziei na realizację tego pomysłu.
Wjeżdżamy w uśpiony, bezludny Tokaj. Gdzieniegdzie mijamy przechodni, ale raczej psy, latarnie i spokojny bełkot rzeki. Zwiedzania nie będzie, przynajmniej w znaczeniu wawelsko - przewodnikowym. Kręcimy się po zaułach i nagle spotykamy go - pierwszego anioła podczas tej wycieczki - właściciela winiarni.
Jest tak, jak miało być. Ucieszony woła nas do siebie, nalewa nam wina i rozdaje uśmiechy. Duża litrowa butla muskata kosztuje tutaj 3 euro, bierzemy więc trzy po trzy i odjeżdżamy szukać noclegu.
Kręcimy się nad rzeką, po chaszczach i campingach, jednak żadne miejsce nie jest odpowiednie, żeby się białego winka napić.
Nieśmiało wtrącam, że może by tak w kaplicy? Uśpiony GPS nie przeszkadza, jedziemy na czuja i oto jest, droga wśród winnic, która meandrując prowadzi nas prosto do tego uroczego zakątka, o ktorym marzyłam wcześniej, a które złapało mnie w swoje lewe oko, by przyciągnąć nas później jak po sznurku.
Jest późno i nie chce nam się rozkładać namiotów. Układamy maty na łące i leżąc patrzymy w gwiazdy, których jest potrójnie dużo. W oczach mam cały czas wnętrze ogołoconej z ozdób kaplicy, którą zapełniono obrazkami, modlitwami, wotami, napisami na murze...W świetle lampy motocyklowej skierowanej nocą do wnętrza latają nietoperze i czuć, że to miejsce ma szczególną moc. Jesteśmy z Lopezem świeżo po zwiedzaniu Wiednia, więc wyryta na desce nazwa Terézia-kápolná i styl zabytku, nasuwają przypuszczenia, że kaplica ma związek z Habsburgami, co potwierdza późniejsze szperanie w necie. Kaplica została wybudowana w 1749/50 roku przez hrabiego Antala Grassalkovicha, prawdopodobnie wg projektu niejakiego Dresa Gottfrieda, mistrza nadwornego Marii Teresy - tłumaczenie z węgierskiego jest na tyle zabawne, że nie do końca wiem, czy nie plotę. W każdym razie została postawiona na chwałę winobrania i nie bez przyczyny znaleźliśmy się z tokajskm winem właśnie u jej bram.
Budzą nas komary, które całymi stadami atakują wystające ze śpiworów głowy. Uciekamy ze Srebrną w bardziej wietrzne miejsce i dostajemy na sniadanie ogromy talerz wstającego na różowo słońca.



Wyświetl większą mapę