Budzimy się pod dachem altanki i jest mega przyjemnie. Przejeżdżająca policja nas nie zaczepia, żaden nawiedzony nie nawiedza, można się umyć, oprać, najeść i inne takie zachcianki spełnić. Wypinamy tyłki przy sztuce orientu i dostrzegamy, że obserwuje nas oko kamery. Mimo to, nikt nie przerywa nam sielanki i dalej myjemy się przy wodotrysku, zastanawiając się, jak dużą frajdę mają ci po drugiej stronie.
Później zjeżdżamy z górki zaglądając ciekawie w biedne podwórka tureckiej wsi i widok jest diametralnie różny od krzykliwego Istambułu. Krówki łażo, dzieci beczo.Mijamy stację z miłymi Turkami od czaju i podziwiamy widoki, bo dopiero teraz możemy się porozglądać - przyjechaliśmy przecież w nocy. Droga wznosi się coraz wyżej, pojawiają się zakręty i jedno trzeba przyznać: nawierzchnia jest bardzo dobra, dwupasmówka przepływa przez góry na różnych poziomach zbocza, jazda jest porywająca.
Na stacji dostajemy kolejną herbatkę, za którą znowu nie musimy zapłacić. Opychamy się chlebem, serem i pomidorem, ale mimo tego, że oni poszczą, nikt nam nie robi przykrości. Obserwujemy życie toczące się przed nami z perspektywy krawężnika. Mały śliczny szczeniak łasi się do Srebrnej. W pewnym momencie zajeżdża van i wychodzi z niego tak duża ilość osób, że zaczynamy liczyć. Przypomina to scenę z Hydrozagadki, gdy wysiadają z samolotu żony Maharadży. Dużo dzieci tu mają kobiety.
Później jedziemy i jedziemy i jedziemy. Pochłaniamy kilometry, mijając po drodze fantastyczne góry. Przez to, że nie zatrzymujemy się zbyt często, nikt nie łowi aparatem tych zadziwiających, poszarpanych grani. My tu tylko przejazdem, porobimy foty w Armenii, a teraz jedźmy, byle jak najdalej i jak najprędzej.
Suche góry przecina dolina rzeczna, widzimy male poletka zalane wodą i - niemożliwe - myślimy, ale to coś wygląda jak ryż. Potem odkrywają się przed nami kaniony, wycięte w pasmach górskich przez szalonych Turków. Skały są równo odkrojone, jak tort ukazują kolejne warstwy i żyły, kolorystyka się zaognia. Jedziemy jak zahipnotyzowani. Na tyle, że wyprzedzając tira przed nami, nie zauważamy zmiany organizacji ruchu i wyjeżdżamy na czołówkę z tirem z naprzeciwka. Nie ma czasu na żaden ruch, ani na strach. Tiry robią nam miękko przejście pomiędzy sobą.
I to zdarzenie działa lepiej niż kawa, której nie możemy znaleźć. Pijąc kolkę na stacji kiwamy tylko do siebie głowami.
Teren opada w dół, z niecierpliwością oczekujemy widoku Morza Czarnego w jego tureckiej odłonie. Docieramy do Samsun i wreszcie jest. Niebieszczy się na horyzoncie. Wjeżdżamy na rondo i nagle fik, obie opony tracą przyczepność i leżymy. Niesłychanie śliski asfalt! Pod motocyklem mokra plama, jesteśmy przestraszeni że olej (nie mamy gmoli), ale okazuje się, że nie, to benzyna, która się przelała z baku. Podnosimy szerszenia i jedziemy dalej, zastanawiając się nad stratami, gadamy o tym, co nas boli, a że zasadniczo nic, temat szybko się kończy.
GPS wbija nas w miasto, w samo centrum, pełne maleńkich uliczek i tysięcy ludzi, którzy sprawiają wrażenie szybko poruszających się, wąsatych gryzoni. Może to tylko takie wrażenie, może odwykliśmy od tłumów, patrząc na ludzi z perspektywy przecinających przestrzeń punktów, lub dzikich, śpiących po krzakach. W każdym razie wszyscy robimy się nerwowi i chcemy uciekać. Tak też się dzieje.
W małym misteczku przydrożnym zatrzymujemy się przy Farini - przydrożnej piekarni, do której wbijamy i jesteśmy mile przyjęci przez obsługę. Z tego, co udaje się pojąć, właściciel jest Gruzinem i cieszy się, że jedziemy do Dżordżii. Odprowadza nas i nie może się nadziwić, że jedziemy taki kawał, z Polski, na dwuśladach. Jest serdecznie i miło, a chleb jemy gorący tuż przy piekarni, choć piekarz ostrzega nas, że rozbolą nas brzuchy.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze by kupić warzywa i jakieś inne zachcianki. Wreszcie odkrywamy magiczne słowo, tak różne od słów cafe, coffe, kawa, słowo, które nareszcie Turcy rozumieją: KAHVESI. Jest szansa, że w Turcji nie zginiemy. Nie będziemy też wracać przez Chiny, bo w sklepie obok nabywamy drogą kupna ładowarkę do naszego GPSa, choć nie jest to wcale łatwe.
Jest drogo. Bardzo drogo. Za kefir chcą 8 zeta. Rezygnujemy z niego tak samo jak z wódki za 90.
Teraz czas na szukanie noclegu - kręcimy się w poszukiwaniu jakiegoś odpowiedniego miejsca, ale wszędzie jest tłoczno. Wreszcie udaje się coś znaleźć, wjeżdżamy prawie na samą plażę. Żeby nie było za cudownie, otaczają nas znajome chałdy śmieci. To nic, można przywyknąć.
Nie rozkładamy namiotu, tylko maty, jemy kolację i po zachodzie słońca, w rozświetlonych ostatnimi promieniami falach, spłukujemy z siebie zmęczenie.
Siedzimy jeszcze potem przy małym ognisku i obserwujemy skradającego się psa. Dobry jest, wtedy kiedy odwracamy do niego głowy, kładzie się płasko na piachu i udaje, że go nie ma. W końcu jednak ośmiela się i poznajemy się na tyle, by stwierdzić, że jest to suka plażowa, która odtąd sprawuje nad nami pieczę. Trzeci, Psi Anioł, odganiający w nocy inne psy od swojego, pogrążonego we śnie, stada.
Wyświetl większą mapę