Budzimy się pod kaplicą i ćwiczymy we trójkę jogę na betonowym kwadracie, który jest (być może) lądowiskiem dla helikoptera. Trochę na golasa i trochę w piżamach, witamy kilku wiernych i kilku turystów. Jeden wierny przyjechał tylko po to, by zapalić ścieczkę, turyści natomiast cieszą się szczerze, bo ona też ćwiczy joga vinyasa i to jej hobby. No i tak oto na górze łączymy uśmiechy polsko - angielsko - węgierskie, katolicko - hinduskie i po prostu ludzko - ludzkie. Wszystko w towarzystwie Theresia Capolna.
Zbieramy się poźniej w sobie i po kawce wyruszamy w kierunku Rumunii, do Satu Mare. Lubię Rumunię. Jej osiołki, tobołki i babołki. Niestety, świat ten znika, lub głęboko chowa się w dolinach.
Pan na stacji benzynowej chce nam bardzo korzystnie wymienić dolary na leje. Za sto wciska 270 lei, zamiast 340. Wnikliwy Waldek ogarnia szybko temat i następuje kolejna wymiana banknotów, tym razem korzystna da nas - pan sprzedający benzynę kupuje leje po bardzo zawyżonej stawce. W sumie, patrząc na lekko nastroszone barki naszych chłopaków, też bym je kupiła.
Przed Zalau dopada nas burza. Ściana deszczu płynie po asfalcie w bardzo widoczny sposób, a my zamiast wiać i znaleźć jakiś dach, zaczynamy kombinować, dzięki czemu mokniemy jak siemasz Wiktor. Na stacji benzynowej otrzepujemy się nieco, gościmy się i jesteśmy leniwie oglądani przez Rumunów. Za chwilę nadjeżdża 5 motocykli i poznajemy Polaków na Valkiriach (Galopujące Valkirie z Górnego Śląska i Warszawy). Teraz my się oglądamy nieco, gadka skupia się na niczym szczególnym, po czym pada sakramentalne "dokąd jedziecie". Na wieść, że do Gruzji i Armenii, pada krótkie pytanie "a gdzie to jest?". Chłopaki kiwają głowami, po czym wsiadają na rącze rumaki obleczone w futra i rzemyki i odjeżdżają, deszcz się kończy jak się zaczął i w parującym, ciepłym powietrzu ruszamy w dalszą drogę.
Wkrótce zaczynają się piękne zakręty, pierwsze otarcia butów i w końcu miasto Cluj Napoca, zachwycające secesyjnym klimatem, lekko zaprawione orientem i usytuowane wśród wzgórz. Uliczki wiją się raz w górę, raz w dół, urokliwe, choć nadszarpnięte zębem czasu. A ten znowu nas goni, nie siadamy pogapić się na ludzi, trzeba jechać, a Rumunię ogarnąć na spokojnie innym razem.
Wioski mijane po drodze z domkami na planie kwadratu, z podcieniami, rzeźbionymi kolumienkami, podwórkami pełnymi różnych gratów, dzieci, zwierząt, winorośli, babek w czarnych chustkach. Malowane przydrożne kapliczki i kościółki, z gontem lub obite blachą kopuły, masa przewodów elektrycznych, straganów z arbuzami, sprzedawanych przy drodze grzybów(!).
Za Cluj Napoca w Martinescu szukamy miejsca na nocleg. Jeziorko błyska zachęcająco, ale żeby się do niego dostać, trzeba przejechać przez wioskę. A w wiosce cuda, panie. Rozkład maleńkich chałupek w niczym nie przeszkadza ich roześmianym mieszkańcom. Po podwórkach biegają prosiaki,walają się lodówki, kawałki blach, na schodach cyganki w długich kieckach, a na płotach rozwrzeszczana dzieciarnia, brudna i kosmata. Ciemnoskóre podrostki odkręcają w powietrzu gaz, chłopaki na motorach podkręcają nieco volume(mafia italiana!!!) i cała wioska żyje naszym przejazdem. Zapomnij, ze znajdziesz ciche miejsce nad jeziorem, że się schowasz niezauważenie i wyśpisz.
Nad jeziorem Waldek wpada w koleinę i leży, Lopez jeżdżąc na stojaka węszy w trawie, ludzie sie gapio. Tęsknie spoglądam w górę i namawiam, żeby pojechać na połoninę, tam się nikomu wleźć nie będzie chciało. Podjazd jest dość ryzykowny, ale dajemy radę i tuż za wybrzuszeniem stromego pagóra dopada nas wataha psów, które pilnują odleglego stadka owiec. Zamiast kąsać futro, wolą nasze nogi, piszczę jak blondynka, z wysoko podniesionymi nogami, bo nie lubię takich akcji, zwłaszcza, że pieski do małych nie należą.
Wolno podjeżdżamy na miejsce naszego noclegu - pod lasem, z rozległą panoramą na srebrzyste pagóry, rozkładamy tym razem namioty bo komary rypią niemiłosiernie, rozwieszamy na drzewie prysznic obwoźny i siedzimy przy małym ognisku dzieląc się wrażeniami i planując - co dalej.
Wyświetl większą mapę