poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Nareszcie Gruzja BATUMI (14.07.2013 r.) 460 km
Śpimy na plaży pod ochroną żółtej suki. O świcie odgania inne psy, które do nas podchodzą, z tupotem przelatuje tam i siam szczekając. Morze szumi, jakaś elektrownia głośno uruchamia silniki, auta za pasem chabazi gnają w te i we wte. W rezultacie jesteśmy kompletnie niewyspani. Oprócz Srebrnej, która potrafi się błogo wyspać wszędzie. Klasycznie słońce wstaje na wschodzie, a ja czuję się jakbym leżała na mapie Turcji - po lewej Constanta, po prawej Batumi, a gdzieś przede mną Krym. Jak dobrze pójdzie, dotrzemy wreszcie do Gruzji, a stamtąd już rzut mokrym beretem do Armenii.
Zbieramy manatki i ruszamy, cały czas wybrzeżem Morza Czarnego. Po drodze mijamy małe miasteczka, które budzą się do życia. No i nagle halt, łapie nas policja. Coś tam do siebie gardłowo tokują i puszczają nas wolno. To dobrze. Nie wolno jeździć za szybko, a my to właśnie robimy i nie wiadomo dlaczego policja nie daje nam mandatu. W drodze powrotnej dowiadujemy się dokladnie. Ale o tym później.
Teraz przerwa śniadaniowa na niebiesko. Kuszą nas śmieszne stoliki pod zadaszeniem na plaży, molo i panorama na wzgórza usiane wieżami minaretów.
Następny postój, spowodowany kryzysem spaniowym, robimy gdzieś w okolicach Rize, patrzymy na wzgórza i zastanawiamy się, co to też może na nich rosnąć. Idziemy kawałek pod górkę, mijają nas Turcy i zapytani kiwają ochoczo głowami, że tak! To jest czaj! Zwracamy uwagę na mijane po drodze suszarnie, sklepowe półki uginają się pod kilogramowymi paczkami różnych rodzajów herbaty. Żałuję, że nie mamy miejsca w kufrach na prezenty i pamiątki.
Kryzys trwa, dobrze byłoby wypić po prostu kawę, ale tłumaczenie, o co nam chodzi, daje rezultat w postaci czterech rozpuszczalnych kaw 3 w 1. Jesteśmy wściekli. Szukamy miejsca, by ową wściekłość zmyć i zatrzymujemy się po drodze, przy brzegu usianym ogromnymi głazami. Po drugiej stronie - meczet.
Po naszej stronie, żywego ducha. Kąpiemy się dość nieobyczajnie w standardach polskich. W standardach tureckich nadajemy się do zamknięcia w więzieniu. Bujając się łagodnie w morzu, obserwujemy jak podekscytowany koleś lata z telefonem przy uchu. Nie ma widocznie innego zajęcia, ale sieje w nas ziarno nieufności, zawijamy się i lecimy dalej, zostawiając za sobą święte oburzenie i zgrozę. Oraz krzewy fig, które po dokładnej mej obdukcji nie nadają się jeszcze niestety do jedzenia.
Dalej jedziemy nadmorskim, niekończącym się miastem, z poutykanymi jak paciorki na sznurku sklepikami. Kupisz wszystko, oprócz rzeczy których potrzebujesz, miedzy innymi nasze pierwsze tureckie słodycze. Przypominają makaron sojowy, zwinięty ciasno i pokrojony w kostkę. Są nienormalnie słodkie i ściekają jakimś sosem, nieokreślonej prowieniencji. Całości dopełniają ułożone na wierzchu orzechy włoskie. Niezłe! Paprzemy sobie ręce, aż wychodzi Turczynka, dość obłych kształtów i proponuje nam umycie rąk, coś tam jeszcze przynosi - bodajże kubki plastikowe na kofeinę z gazem, ogólnie jest miło i gościnnie.
Niedaleko granicy widzę pierwszy kamienny kościół i włosy na rękach mi się jeżą, jesteśmy już blisko i podekscytowanie rośnie. Bardzo dziwne, że się tu uchował, podczas całej naszej podróży przez Turcję widzieliśmy jedynie meczety. A tu, jak kropka nad i, na wzgórzu nad miastem i na przekór niewiernym - stoi. Piękny, brązowo - czerwony monastyr.
Już jesteśmy prawie przy bramkach, wysoka wieża minaretu sterczy dumnie, powiewają czerwone flagi, a nas ciągnie, by przeskoczyć tą linię na mapie, okupioną tak wielką ilością krwi i łez. Widzimy kłębiący się tłum ludzi, przeciskających się przez wąski korytarz przejścia dla pieszych. Starszy człowiek, z siwymi długimi włosami i brodą macha nam jak oszalały, krzycząc coś o Kościuszce. Śmiejemy sie do niego i już mamy pierwsze zaproszenie:
- Jestem Lenin! Mieszkam w pierwszej wsi za granicą, koniecznie do mnie przyjedźcie! Kocham Polaków! Wszyscy mnie znają!
Wykrzykuje coś jeszcze, ale tłum unosi go dalej jak rwący potok łódkę z kory. I choć trwa to wszystko tylko chwilę, rodzi w nas jeszcze większą radochę, że jesteśmy, że się udało, że żyjemy, że się nie zepsuło, że napijemy się piwa jak ludzie. Ale najpierw musimy się jakoś wyłgać z niezapłaconych bramek w Istambule...Stres lekko nas kąsa, ale uśmiechy przyklejamy wzorcowe. Nic się nie dzieje. Jesteśmy w Gruzji.
Przejeżdżamy na drugą stronę i wita nas tłum biegających, pokrzykujących, wesołych ludzi. Jak Guliwerzy wśród mieszkańców latającej wyspy Laputy podziwiamy toczacy się wokół nas spektakl. Ogarniamy się jakoś, wsiadamy, kamienna Nino polewa głowy wodą, wyraźnie akcentując chrześcijaństwo. Zabawne i straszne to religijne, odwieczne darcie kotów. Tam meczet, tu kaplica. Wszystko oddzielone dość niezwykłą bramą.
Tankujemy potem na stacji pod Batumi i jest to najfajniejszy moment tego dnia. Otóż: Przy każdym dystrybutorze zawieszony jest sporych rozmiarów telewizor, a że siedzimy ze Srebrną pod sklepem na krawężniku i pijemy zimne napoje gazowane, możemy oglądać cztery ekrany naraz, od największego, do najmniejszego. W każdym telewizorze wygina się półnaga jęcząca gwiazda, głośno pogrywa disco-rusco, a obsługa, tanecznym krokiem przemieszcza sie do kolejnych samochodów. Paląc papierosa pracownik stacji nalewa benzynę do stojącego na drewnianym klinie samochodu terenowego - jest to o tyle proste, co genialne - w ten sposób więcej można zmieścić paliwa w baku. Staję naprzeciwko i śmiejąc się pochylam głowę, koleś wyciąga przed siebie dwie ręce i wykonuje zgrabny ruch prawoskośny, takoż panienka z ekranu w wystudiowanej choreografii. Wszystko się buja wesoło i rytmicznie.
W słomkowym kapeluszu i szortach, klapiąc klapkami i z nieodzownym papieroskiem w kąciku ust nadciąga plażowicz. Jest luzik. Niewyobrażalny. Mam ochotę całować tą ziemię, krainę soczystego absurdu i wolności człowieka.
Robi się noc. Skrzyżowanie przecina rozjuszony, nieoświetlony ciągnik. Jedziemy aleją i docieramy nad morze, gdzie długaśny bulwar obsadzony jest palmami - każda, podświetlona zjadliwie zielono,stęka od kiczu. Pytamy o drogę do polskiego hostelu, prowadzonego przez brata Anety. Nie trwa to długo, nasz improwizowany rosyjski pozwala zrozumieć, że priamo, to prosto, a nie prawo, już za trzecim razem. Jest nieźle. Jest uliczka. Jest dom. I...żadnej więcej informacji. Wbijamy ze Srebrną do odrapanej klatki schodowej, nieśmiało przechodzimy na podwórze i wtedy z balkonu wyłania się postać, która przemawia: Ooo, czy ja słyszę Polaków?
Jesteśmy w domu. Jesteśmy w Batumi. Jesteśmy wykończeni.
Niewiarygodna to rzecz - łazienka. Taras. Stół. Można usiąść na krześle. A można też pójść na spacer.
Lekko tylko zawiani idziemy na plażę by poczuć pod nogami setki otoczaków. Zastanawiamy się, po kiego diabła wysypali tu tyle wywrotek kamieni - co kraj, to obyczaj- kwitujemy. Buja nas szum morza i czacza z plastikowej butelki.
Ale żeby tyle kamieni na plaży rozsypać...
Wyświetl większą mapę
środa, 14 sierpnia 2013
My tu tylko przejazdem - Turcja (13.07.2013 r.) 640 km
Budzimy się pod dachem altanki i jest mega przyjemnie. Przejeżdżająca policja nas nie zaczepia, żaden nawiedzony nie nawiedza, można się umyć, oprać, najeść i inne takie zachcianki spełnić. Wypinamy tyłki przy sztuce orientu i dostrzegamy, że obserwuje nas oko kamery. Mimo to, nikt nie przerywa nam sielanki i dalej myjemy się przy wodotrysku, zastanawiając się, jak dużą frajdę mają ci po drugiej stronie.
Później zjeżdżamy z górki zaglądając ciekawie w biedne podwórka tureckiej wsi i widok jest diametralnie różny od krzykliwego Istambułu. Krówki łażo, dzieci beczo.Mijamy stację z miłymi Turkami od czaju i podziwiamy widoki, bo dopiero teraz możemy się porozglądać - przyjechaliśmy przecież w nocy. Droga wznosi się coraz wyżej, pojawiają się zakręty i jedno trzeba przyznać: nawierzchnia jest bardzo dobra, dwupasmówka przepływa przez góry na różnych poziomach zbocza, jazda jest porywająca.
Na stacji dostajemy kolejną herbatkę, za którą znowu nie musimy zapłacić. Opychamy się chlebem, serem i pomidorem, ale mimo tego, że oni poszczą, nikt nam nie robi przykrości. Obserwujemy życie toczące się przed nami z perspektywy krawężnika. Mały śliczny szczeniak łasi się do Srebrnej. W pewnym momencie zajeżdża van i wychodzi z niego tak duża ilość osób, że zaczynamy liczyć. Przypomina to scenę z Hydrozagadki, gdy wysiadają z samolotu żony Maharadży. Dużo dzieci tu mają kobiety.
Później jedziemy i jedziemy i jedziemy. Pochłaniamy kilometry, mijając po drodze fantastyczne góry. Przez to, że nie zatrzymujemy się zbyt często, nikt nie łowi aparatem tych zadziwiających, poszarpanych grani. My tu tylko przejazdem, porobimy foty w Armenii, a teraz jedźmy, byle jak najdalej i jak najprędzej.
Suche góry przecina dolina rzeczna, widzimy male poletka zalane wodą i - niemożliwe - myślimy, ale to coś wygląda jak ryż. Potem odkrywają się przed nami kaniony, wycięte w pasmach górskich przez szalonych Turków. Skały są równo odkrojone, jak tort ukazują kolejne warstwy i żyły, kolorystyka się zaognia. Jedziemy jak zahipnotyzowani. Na tyle, że wyprzedzając tira przed nami, nie zauważamy zmiany organizacji ruchu i wyjeżdżamy na czołówkę z tirem z naprzeciwka. Nie ma czasu na żaden ruch, ani na strach. Tiry robią nam miękko przejście pomiędzy sobą.
I to zdarzenie działa lepiej niż kawa, której nie możemy znaleźć. Pijąc kolkę na stacji kiwamy tylko do siebie głowami.
Teren opada w dół, z niecierpliwością oczekujemy widoku Morza Czarnego w jego tureckiej odłonie. Docieramy do Samsun i wreszcie jest. Niebieszczy się na horyzoncie. Wjeżdżamy na rondo i nagle fik, obie opony tracą przyczepność i leżymy. Niesłychanie śliski asfalt! Pod motocyklem mokra plama, jesteśmy przestraszeni że olej (nie mamy gmoli), ale okazuje się, że nie, to benzyna, która się przelała z baku. Podnosimy szerszenia i jedziemy dalej, zastanawiając się nad stratami, gadamy o tym, co nas boli, a że zasadniczo nic, temat szybko się kończy.
GPS wbija nas w miasto, w samo centrum, pełne maleńkich uliczek i tysięcy ludzi, którzy sprawiają wrażenie szybko poruszających się, wąsatych gryzoni. Może to tylko takie wrażenie, może odwykliśmy od tłumów, patrząc na ludzi z perspektywy przecinających przestrzeń punktów, lub dzikich, śpiących po krzakach. W każdym razie wszyscy robimy się nerwowi i chcemy uciekać. Tak też się dzieje.
W małym misteczku przydrożnym zatrzymujemy się przy Farini - przydrożnej piekarni, do której wbijamy i jesteśmy mile przyjęci przez obsługę. Z tego, co udaje się pojąć, właściciel jest Gruzinem i cieszy się, że jedziemy do Dżordżii. Odprowadza nas i nie może się nadziwić, że jedziemy taki kawał, z Polski, na dwuśladach. Jest serdecznie i miło, a chleb jemy gorący tuż przy piekarni, choć piekarz ostrzega nas, że rozbolą nas brzuchy.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze by kupić warzywa i jakieś inne zachcianki. Wreszcie odkrywamy magiczne słowo, tak różne od słów cafe, coffe, kawa, słowo, które nareszcie Turcy rozumieją: KAHVESI. Jest szansa, że w Turcji nie zginiemy. Nie będziemy też wracać przez Chiny, bo w sklepie obok nabywamy drogą kupna ładowarkę do naszego GPSa, choć nie jest to wcale łatwe.
Jest drogo. Bardzo drogo. Za kefir chcą 8 zeta. Rezygnujemy z niego tak samo jak z wódki za 90.
Teraz czas na szukanie noclegu - kręcimy się w poszukiwaniu jakiegoś odpowiedniego miejsca, ale wszędzie jest tłoczno. Wreszcie udaje się coś znaleźć, wjeżdżamy prawie na samą plażę. Żeby nie było za cudownie, otaczają nas znajome chałdy śmieci. To nic, można przywyknąć.
Nie rozkładamy namiotu, tylko maty, jemy kolację i po zachodzie słońca, w rozświetlonych ostatnimi promieniami falach, spłukujemy z siebie zmęczenie.
Siedzimy jeszcze potem przy małym ognisku i obserwujemy skradającego się psa. Dobry jest, wtedy kiedy odwracamy do niego głowy, kładzie się płasko na piachu i udaje, że go nie ma. W końcu jednak ośmiela się i poznajemy się na tyle, by stwierdzić, że jest to suka plażowa, która odtąd sprawuje nad nami pieczę. Trzeci, Psi Anioł, odganiający w nocy inne psy od swojego, pogrążonego we śnie, stada.
Wyświetl większą mapę
Później zjeżdżamy z górki zaglądając ciekawie w biedne podwórka tureckiej wsi i widok jest diametralnie różny od krzykliwego Istambułu. Krówki łażo, dzieci beczo.Mijamy stację z miłymi Turkami od czaju i podziwiamy widoki, bo dopiero teraz możemy się porozglądać - przyjechaliśmy przecież w nocy. Droga wznosi się coraz wyżej, pojawiają się zakręty i jedno trzeba przyznać: nawierzchnia jest bardzo dobra, dwupasmówka przepływa przez góry na różnych poziomach zbocza, jazda jest porywająca.
Na stacji dostajemy kolejną herbatkę, za którą znowu nie musimy zapłacić. Opychamy się chlebem, serem i pomidorem, ale mimo tego, że oni poszczą, nikt nam nie robi przykrości. Obserwujemy życie toczące się przed nami z perspektywy krawężnika. Mały śliczny szczeniak łasi się do Srebrnej. W pewnym momencie zajeżdża van i wychodzi z niego tak duża ilość osób, że zaczynamy liczyć. Przypomina to scenę z Hydrozagadki, gdy wysiadają z samolotu żony Maharadży. Dużo dzieci tu mają kobiety.
Później jedziemy i jedziemy i jedziemy. Pochłaniamy kilometry, mijając po drodze fantastyczne góry. Przez to, że nie zatrzymujemy się zbyt często, nikt nie łowi aparatem tych zadziwiających, poszarpanych grani. My tu tylko przejazdem, porobimy foty w Armenii, a teraz jedźmy, byle jak najdalej i jak najprędzej.
Suche góry przecina dolina rzeczna, widzimy male poletka zalane wodą i - niemożliwe - myślimy, ale to coś wygląda jak ryż. Potem odkrywają się przed nami kaniony, wycięte w pasmach górskich przez szalonych Turków. Skały są równo odkrojone, jak tort ukazują kolejne warstwy i żyły, kolorystyka się zaognia. Jedziemy jak zahipnotyzowani. Na tyle, że wyprzedzając tira przed nami, nie zauważamy zmiany organizacji ruchu i wyjeżdżamy na czołówkę z tirem z naprzeciwka. Nie ma czasu na żaden ruch, ani na strach. Tiry robią nam miękko przejście pomiędzy sobą.
I to zdarzenie działa lepiej niż kawa, której nie możemy znaleźć. Pijąc kolkę na stacji kiwamy tylko do siebie głowami.
Teren opada w dół, z niecierpliwością oczekujemy widoku Morza Czarnego w jego tureckiej odłonie. Docieramy do Samsun i wreszcie jest. Niebieszczy się na horyzoncie. Wjeżdżamy na rondo i nagle fik, obie opony tracą przyczepność i leżymy. Niesłychanie śliski asfalt! Pod motocyklem mokra plama, jesteśmy przestraszeni że olej (nie mamy gmoli), ale okazuje się, że nie, to benzyna, która się przelała z baku. Podnosimy szerszenia i jedziemy dalej, zastanawiając się nad stratami, gadamy o tym, co nas boli, a że zasadniczo nic, temat szybko się kończy.
GPS wbija nas w miasto, w samo centrum, pełne maleńkich uliczek i tysięcy ludzi, którzy sprawiają wrażenie szybko poruszających się, wąsatych gryzoni. Może to tylko takie wrażenie, może odwykliśmy od tłumów, patrząc na ludzi z perspektywy przecinających przestrzeń punktów, lub dzikich, śpiących po krzakach. W każdym razie wszyscy robimy się nerwowi i chcemy uciekać. Tak też się dzieje.
W małym misteczku przydrożnym zatrzymujemy się przy Farini - przydrożnej piekarni, do której wbijamy i jesteśmy mile przyjęci przez obsługę. Z tego, co udaje się pojąć, właściciel jest Gruzinem i cieszy się, że jedziemy do Dżordżii. Odprowadza nas i nie może się nadziwić, że jedziemy taki kawał, z Polski, na dwuśladach. Jest serdecznie i miło, a chleb jemy gorący tuż przy piekarni, choć piekarz ostrzega nas, że rozbolą nas brzuchy.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze by kupić warzywa i jakieś inne zachcianki. Wreszcie odkrywamy magiczne słowo, tak różne od słów cafe, coffe, kawa, słowo, które nareszcie Turcy rozumieją: KAHVESI. Jest szansa, że w Turcji nie zginiemy. Nie będziemy też wracać przez Chiny, bo w sklepie obok nabywamy drogą kupna ładowarkę do naszego GPSa, choć nie jest to wcale łatwe.
Jest drogo. Bardzo drogo. Za kefir chcą 8 zeta. Rezygnujemy z niego tak samo jak z wódki za 90.
Teraz czas na szukanie noclegu - kręcimy się w poszukiwaniu jakiegoś odpowiedniego miejsca, ale wszędzie jest tłoczno. Wreszcie udaje się coś znaleźć, wjeżdżamy prawie na samą plażę. Żeby nie było za cudownie, otaczają nas znajome chałdy śmieci. To nic, można przywyknąć.
Nie rozkładamy namiotu, tylko maty, jemy kolację i po zachodzie słońca, w rozświetlonych ostatnimi promieniami falach, spłukujemy z siebie zmęczenie.
Siedzimy jeszcze potem przy małym ognisku i obserwujemy skradającego się psa. Dobry jest, wtedy kiedy odwracamy do niego głowy, kładzie się płasko na piachu i udaje, że go nie ma. W końcu jednak ośmiela się i poznajemy się na tyle, by stwierdzić, że jest to suka plażowa, która odtąd sprawuje nad nami pieczę. Trzeci, Psi Anioł, odganiający w nocy inne psy od swojego, pogrążonego we śnie, stada.
Wyświetl większą mapę
wtorek, 13 sierpnia 2013
Niewiarygodny Istanbul (12.07.2013 r.) 560 km
Poranek zatopiony w ziołach traw, świat bzyka, świergoli i kwitnie. Owsianka z wora od Ani, zmieszana z różnymi ziarnami i owocami pyrka w wodzie, następnie przechodzi z rąk do rąk i wypełnia nam żołądki. Bardzo smaczna to potrawa, a do tego jeszcze kawa. Żadne poranne wiadomości nie zatruwają nam głów, nie ma nikogo, kto smęci. Zbieramy tradycyjnie nasze śmieci do wora, wsiadamy na motocykle i szukamy śmietnika.
Przygraniczna miejscowość Malko Tarnowo ukazuje kwintesencję bułgarskiej rozpaczy. Puste oczodoły okien przypominają Legnicę i zdewastowane rosyjskie koszary. Tylko tutaj spokojnie pasą się osły, biegają bezpańskie psy, ludzie patrzą spode łba i nic nie jest wesołe, choć mogłoby być. Za chwilę granica z Turcją. Tankujemy na stacji i spotykamy młodego tureckiego motocyklistę, który korzysta z niższych cen. Pytamy o viniety dla motocykli, ale nie kuma ani słowa po angielsku. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że w Turcji, na naszej drodze, po angielsku nie będzie mówił prawie nikt.
Mijamy nadętą bułgarską kobietę, która o mały włos zabiłaby nas wzrokiem, bo nie chcieliśmy wymienić u niej pieniędzy, a ona już wstała, celnik macha ręką jak na muchy i teraz czeka nas przeprawa z tureckimi okienkami, gdzie zbieramy pieczątki. Jedna naklejka to visa, 20 dolców, kolejna pieczątka, to coś z bagażem i cleniem, następna, że możemy jeździć po Turcji i chyba jeszcze jakaś, ale jest nam wybitnie obojętne, jaka i za co. Drugi podjazd do celnika, który ocenia nasze kolorowe paszporty skutkuje upragnionym wydostaniem się z Bułgarii.
Teraz w trasę. Nowym elementem stają się meczety. Jest ich pełno, z charakterystycznymi wieżyczkami. Robi się też nieco bardziej sucho, jest coraz więcej skał, a samochody są białe. W miasteczkach mijanych po drodze widzimy zakamuflowane kobiety, musi im być ciepło w tych długaśnych strojach. Ogarnia nas senność i na stacji kupujemy kolkę, wtedy też zaczynamy ze Srebrną dostrzegać zdziwienie w męskich oczach, gdy ściągamy kaski.
GPS wskazuje drogę bezpłatną D100, która ma nas przewieźć przez Istambuł, ale póki co robimy postój nad Morzem Marmara, w okolicach Silivri. Tradycyjnie spożywamy posiłek w okolicy śmietnika.
Później robi się na drodze coraz gęściej. Dwupasmówka przyjmuje przypływy z lewej i prawej, robi się z czterech pasów osiem, znów się to zmienia, barierki zaczynają się i kończą. Setki aut trąbią, unosi się nad nimi rozedrgane powietrze, a my lawirujemy między nimi, z trudem utrzymując kontakt wzrokowy. Ruch zwalnia i siedzimy w samym środku największego korka jaki widziałam w życiu.
Żadnego miasta nie boję się tak bardzo jak Istambułu, żadne miasto nie wzbudza we mnie tak silnych emocji. Najeżona szpikulcami minaretów brama Azji wydaje mi się w pewnym momencie czarną dziurą, która nas wchłonie i już nigdy nie wrócę do mamy. Kurczowo trzymam się Lopeza, który cały czas gada coś pod kaskiem, co rusz wyciąga rękę w skórzanej rękawicy i objaśnia mi świat. A ja - p a n i k a.
W płynącej smole asfaltu pojawiają się rozmaici sprzedawcy. Jeden trzyma wodę. Następny macha kwiatkami. Waldek odwraca się i krzyczy do Lopeza, żeby się rozglądał za ładowarkami do GPSa, bo nam padła. Śmieją się, ale kawałek dalej rzeczywiście podchodzi do nas koleś, który jak na tacy niesie rozmaite ładowarki, do rozmaitych ustrojstw. Po chwili odpadam, widząc dwóch następnych - jeden sprzedaje dmuchane białe samoloty (symbol narodowy?), a drugi pociska z łukiem i strzałami. *później żałuję, że nie kupiliśmy łuku, kiedy z trzech minaretów beczy trzech muezinów naraz. Wzięłabym odwet za hejnalistę.
Sprzedawca ładowarek namawia nas gorąco do kupna, przeglądamy oridżinale za euro, ale nie ma odpowiedniej końcówki. Samochody ruszają, my z nimi, a sprzedawca - biegnąc wolnym truchtem - zachwala swój towar.
Nagle nadjeżdża drugi anioł (pierwszy był w Tokaju - anioł wina). Heeej, haloooo, dąkąd jedziecie i czemu tak wolno? *jest to tłumaczenie z tureckiego, wyczytane na podstawie ruchu rąk i mimiki.
Pokazuje nam, że mamy jechać za nim, bocznym prawym pasem. Równomiernie przedzieramy się brzegiem korka, a anioł odwraca się co jakiś czas i sprawdza, czy jedziemy.
Podoba mi się, lekko prostuję ramiona i staram się zacząć oddychać. Nagle znowu robi się ciaśniej, zbliżamy się do bramek i...wszystkie zaczynają piszczeć.
Miało być bezpłatnie, jest płatnie. Na dodatek innej drogi nie ma, a my nie posiadamy jakiegoś cipa, co się odbija jak viatoll. Trudno. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Jedziemy przez morze budynków a po prawej przebłyskuje turkusowe Morze Marmara. Wreszcie docieramy do mostu nad cieśniną Bosfor i widzimy wielki napis: WELCOME TO ASIA.
Potem robi się normalnie - o tyle o ile. Tankujemy znów, ale teraz cena już lekko kłuje w serce. Na pamiątkę, każdy tankujący musi podać swój numer rejestracyjny.
W zamian nie zostanie zestrzelony.
Marzy nam się turecka kawa - i tu zaczynają się nasze schody z otrzymaniem tego, co w kraju każdy rano wypija. Rozkładamy więc maszynki, wyjmujemy butlę z wodą, kawę z kufra i się zaczyna. Otacza nas tłumek zainteresowanej młodzieży. Ten chce kupić, tamta tylko kask przymierzyć. Jesteśmy regularnie zwiedzani. Są bezpośredni i naturalni - to jest fajne, że nie mają blokady w rozmowie. Ale tylko w Istambule widzimy laskę z krótkim rękawkiem i w spodniach. Potem są już tylko Buki.
Jedziemy, mijając kolejne piszczące bramki, które robią nam zdjęcie. Jest coraz ciemniej i ciemniej, a my jesteśmy coraz dalej i dalej i zmęczenie nas ogarnia i senność. Miasto trwa nieustannie i wcale się nie zamierza skończyć, nie ma szans na nocleg w spokojnym, bezludnym miejscu - przynajmniej tak to na początku wygląda. Knajpy zapełnione są ludźmi, bo jest po zmroku i Allach już się położył spać. Trwa Ramadan.
Jemy kolację na stacji. Przymierzamy się do krawężnika, ale podchodzi obsługa i zaprasza nas na czaj. Chłopaki wynoszą stolik i krzesełka, po czym w małych, tulipanowatych szklaneczkach wynoszą nam herbatę. Jest doskonała.
I nadchodzi ten moment, kiedy nogi chcą sie wyprostować. Odbijamy w prawo w boczną uliczkę, która wspina się pod górę, ale skupione przy niej domki kryją w swych podwórkach całe masy tureckich obywateli. Zakręcamy w lewo i w lewo i szukamy czegoś dalej. Kolejna uliczka zapowiada się ciekawiej, wjeżdża stromo w las i po kilku zakrętach i tylko paru rozsianych budyneczkach prowadzi nas na rozległą łąkę z napisem...PIKNIK. Spod drzew pryska nagle skuter z chłopakiem i dziewczyną w chustce, która siedzi bokiem. Zostajemy sami i jest tu wszystko. Drewniane altany ze stołami, orientalny wodotrysk z czterema kranikami, toaleta, plac zabaw i mały drewniany domek. Nie wytrzymujemy ze Srebrną, otwieramy drzwi, a tam dwa pokoje, usłane czerwonymi dywanami.
I teraz nie wiadomo, czy przyjdzie tu ktoś i Cię złapie z różańcem w ręku, czy się wyśpisz jak młody Allach. Rezygnujemy. Nadmiar łaski nie przewraca nam w głowach, kładziemy się pod altaną, a stół - niestety przykręcony - nie pozwala się za bardzo rozłożyć. I tak jest bosko.
Wyświetl większą mapę
Zapomniałabym o najważniejszym:) Jadąc podśpiewujemy ze Srebrną na 2 głosy utwór Żywiołaka, szczególnie refren.
Przygraniczna miejscowość Malko Tarnowo ukazuje kwintesencję bułgarskiej rozpaczy. Puste oczodoły okien przypominają Legnicę i zdewastowane rosyjskie koszary. Tylko tutaj spokojnie pasą się osły, biegają bezpańskie psy, ludzie patrzą spode łba i nic nie jest wesołe, choć mogłoby być. Za chwilę granica z Turcją. Tankujemy na stacji i spotykamy młodego tureckiego motocyklistę, który korzysta z niższych cen. Pytamy o viniety dla motocykli, ale nie kuma ani słowa po angielsku. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że w Turcji, na naszej drodze, po angielsku nie będzie mówił prawie nikt.
Mijamy nadętą bułgarską kobietę, która o mały włos zabiłaby nas wzrokiem, bo nie chcieliśmy wymienić u niej pieniędzy, a ona już wstała, celnik macha ręką jak na muchy i teraz czeka nas przeprawa z tureckimi okienkami, gdzie zbieramy pieczątki. Jedna naklejka to visa, 20 dolców, kolejna pieczątka, to coś z bagażem i cleniem, następna, że możemy jeździć po Turcji i chyba jeszcze jakaś, ale jest nam wybitnie obojętne, jaka i za co. Drugi podjazd do celnika, który ocenia nasze kolorowe paszporty skutkuje upragnionym wydostaniem się z Bułgarii.
Teraz w trasę. Nowym elementem stają się meczety. Jest ich pełno, z charakterystycznymi wieżyczkami. Robi się też nieco bardziej sucho, jest coraz więcej skał, a samochody są białe. W miasteczkach mijanych po drodze widzimy zakamuflowane kobiety, musi im być ciepło w tych długaśnych strojach. Ogarnia nas senność i na stacji kupujemy kolkę, wtedy też zaczynamy ze Srebrną dostrzegać zdziwienie w męskich oczach, gdy ściągamy kaski.
GPS wskazuje drogę bezpłatną D100, która ma nas przewieźć przez Istambuł, ale póki co robimy postój nad Morzem Marmara, w okolicach Silivri. Tradycyjnie spożywamy posiłek w okolicy śmietnika.
Później robi się na drodze coraz gęściej. Dwupasmówka przyjmuje przypływy z lewej i prawej, robi się z czterech pasów osiem, znów się to zmienia, barierki zaczynają się i kończą. Setki aut trąbią, unosi się nad nimi rozedrgane powietrze, a my lawirujemy między nimi, z trudem utrzymując kontakt wzrokowy. Ruch zwalnia i siedzimy w samym środku największego korka jaki widziałam w życiu.
Żadnego miasta nie boję się tak bardzo jak Istambułu, żadne miasto nie wzbudza we mnie tak silnych emocji. Najeżona szpikulcami minaretów brama Azji wydaje mi się w pewnym momencie czarną dziurą, która nas wchłonie i już nigdy nie wrócę do mamy. Kurczowo trzymam się Lopeza, który cały czas gada coś pod kaskiem, co rusz wyciąga rękę w skórzanej rękawicy i objaśnia mi świat. A ja - p a n i k a.
W płynącej smole asfaltu pojawiają się rozmaici sprzedawcy. Jeden trzyma wodę. Następny macha kwiatkami. Waldek odwraca się i krzyczy do Lopeza, żeby się rozglądał za ładowarkami do GPSa, bo nam padła. Śmieją się, ale kawałek dalej rzeczywiście podchodzi do nas koleś, który jak na tacy niesie rozmaite ładowarki, do rozmaitych ustrojstw. Po chwili odpadam, widząc dwóch następnych - jeden sprzedaje dmuchane białe samoloty (symbol narodowy?), a drugi pociska z łukiem i strzałami. *później żałuję, że nie kupiliśmy łuku, kiedy z trzech minaretów beczy trzech muezinów naraz. Wzięłabym odwet za hejnalistę.
Sprzedawca ładowarek namawia nas gorąco do kupna, przeglądamy oridżinale za euro, ale nie ma odpowiedniej końcówki. Samochody ruszają, my z nimi, a sprzedawca - biegnąc wolnym truchtem - zachwala swój towar.
Nagle nadjeżdża drugi anioł (pierwszy był w Tokaju - anioł wina). Heeej, haloooo, dąkąd jedziecie i czemu tak wolno? *jest to tłumaczenie z tureckiego, wyczytane na podstawie ruchu rąk i mimiki.
Pokazuje nam, że mamy jechać za nim, bocznym prawym pasem. Równomiernie przedzieramy się brzegiem korka, a anioł odwraca się co jakiś czas i sprawdza, czy jedziemy.
Podoba mi się, lekko prostuję ramiona i staram się zacząć oddychać. Nagle znowu robi się ciaśniej, zbliżamy się do bramek i...wszystkie zaczynają piszczeć.
Miało być bezpłatnie, jest płatnie. Na dodatek innej drogi nie ma, a my nie posiadamy jakiegoś cipa, co się odbija jak viatoll. Trudno. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Jedziemy przez morze budynków a po prawej przebłyskuje turkusowe Morze Marmara. Wreszcie docieramy do mostu nad cieśniną Bosfor i widzimy wielki napis: WELCOME TO ASIA.
Potem robi się normalnie - o tyle o ile. Tankujemy znów, ale teraz cena już lekko kłuje w serce. Na pamiątkę, każdy tankujący musi podać swój numer rejestracyjny.
W zamian nie zostanie zestrzelony.
Marzy nam się turecka kawa - i tu zaczynają się nasze schody z otrzymaniem tego, co w kraju każdy rano wypija. Rozkładamy więc maszynki, wyjmujemy butlę z wodą, kawę z kufra i się zaczyna. Otacza nas tłumek zainteresowanej młodzieży. Ten chce kupić, tamta tylko kask przymierzyć. Jesteśmy regularnie zwiedzani. Są bezpośredni i naturalni - to jest fajne, że nie mają blokady w rozmowie. Ale tylko w Istambule widzimy laskę z krótkim rękawkiem i w spodniach. Potem są już tylko Buki.
Jedziemy, mijając kolejne piszczące bramki, które robią nam zdjęcie. Jest coraz ciemniej i ciemniej, a my jesteśmy coraz dalej i dalej i zmęczenie nas ogarnia i senność. Miasto trwa nieustannie i wcale się nie zamierza skończyć, nie ma szans na nocleg w spokojnym, bezludnym miejscu - przynajmniej tak to na początku wygląda. Knajpy zapełnione są ludźmi, bo jest po zmroku i Allach już się położył spać. Trwa Ramadan.
Jemy kolację na stacji. Przymierzamy się do krawężnika, ale podchodzi obsługa i zaprasza nas na czaj. Chłopaki wynoszą stolik i krzesełka, po czym w małych, tulipanowatych szklaneczkach wynoszą nam herbatę. Jest doskonała.
I nadchodzi ten moment, kiedy nogi chcą sie wyprostować. Odbijamy w prawo w boczną uliczkę, która wspina się pod górę, ale skupione przy niej domki kryją w swych podwórkach całe masy tureckich obywateli. Zakręcamy w lewo i w lewo i szukamy czegoś dalej. Kolejna uliczka zapowiada się ciekawiej, wjeżdża stromo w las i po kilku zakrętach i tylko paru rozsianych budyneczkach prowadzi nas na rozległą łąkę z napisem...PIKNIK. Spod drzew pryska nagle skuter z chłopakiem i dziewczyną w chustce, która siedzi bokiem. Zostajemy sami i jest tu wszystko. Drewniane altany ze stołami, orientalny wodotrysk z czterema kranikami, toaleta, plac zabaw i mały drewniany domek. Nie wytrzymujemy ze Srebrną, otwieramy drzwi, a tam dwa pokoje, usłane czerwonymi dywanami.
I teraz nie wiadomo, czy przyjdzie tu ktoś i Cię złapie z różańcem w ręku, czy się wyśpisz jak młody Allach. Rezygnujemy. Nadmiar łaski nie przewraca nam w głowach, kładziemy się pod altaną, a stół - niestety przykręcony - nie pozwala się za bardzo rozłożyć. I tak jest bosko.
Wyświetl większą mapę
Zapomniałabym o najważniejszym:) Jadąc podśpiewujemy ze Srebrną na 2 głosy utwór Żywiołaka, szczególnie refren.
poniedziałek, 12 sierpnia 2013
Przelatujemy Bułgarię (11.07.2013 r.) 396 km
Poranna pobudka na ściernisku przypomina mi wierszyk małpa w kapieli - jest gorąco, a cienia tyle, ile rzucają motocykle. Motanie maneli zajmuje nam około godzinki i wracamy do Constanty sprawdzić, czy naprawdę jest to możliwe, że po morzu nic nie pływa. Kawkę pijemy i wcinamy ciepłe bułeczki w towarzystwie śmietnika - nie zapominajmy, że bałagan być musi - i jedziemy szukać portu dla ludzi. Pozwiedzać miasto też. Udaje nam się znaleźć port, ale bez promu i zwiedzić miasto, robiąc mu same brzydkie zdjęcia za karę.
Później szukamy jeszcze pasów do ściągania bagaży, bo nasze się zacinają, myjemy się w toalecie supermarketu i nareszcie jedziemy popływać. Znajdujemy miejsce, gdzie lokalny menel zbudował sobie domek z cegieł i za drobną opłatą popilnuje nam rzeczy. To chyba jedyny mankament motocyklowej podróży, że nie można ich zostawić gdziekolwiek, nie narażając się na straty.
Poźniej jedziemy kawałek i znowu postój, i sklep, w którym kupujemy pomidory. Nie wiem czy czasem nie od tego momentu zdajemy sobie sprawę z monodiety: ser, pomidor, ogórek. Są wiadomo i inne dodatki, ale to trio jest każdego dnia. I jakoś się nie nudzi.
Po sklepie szukamy miejsca godnego, by zjeść śniadanko, jedziemy drogą na Varnę i rozglądamy się na boki. Mały zagajnik, kilka morw, ziołorośla - może być. Rozkładamy co mamy i oddajemy się spokojnemu lenistwu. Obserwujemy tunele utworzone przez mega pająka pośród rozwidlenia drzewa, znajdujemy czaszkę konia w trawie, gapimy się na sąsiadów urządzających piknik nieopodal i komentujemy stały motyw - śmieci rozrzuconych wszędzie tam, gdzie byli ludzie.
Jedziemy w kierunku granicy rumuńsko - bułgarskiej, gdzie wszystko mija szybko, sprawnie, jednak nasze uśmiechy odbijają się od obojętnych masek Bułgarów. Dlaczego sprawiają wrażenie, że nas nie lubią, nie wiemy, ocena Bułgarek przez chłopaków wypada równie blado, kolejno oceniamy dziwaczne budownictwo, wygórowane ceny, płaski krajobraz.
Dojeżdżamy do Varny, która jest ciekawie położona nad morzem, piętrowo schodzi w dół zazębiając się ceglastymi, płaskimi dachami. Tylko odpycha nas to, co większość turystów przyciąga - mnóstwo wypasionych i kiczowatych domów wczasowych. Na jednym z zakrętów Srebrni nie wyrabiają i leżą, na szczęście mają gmole i nic się nie dzieje z motocyklem. Ciśniemy dalej i gubimy się na światłach, bo nam z kolei odpada plastikowy błotnik, trąc najpierw niemiłosiernie. Budzi się we mnie blondyna (jejku jejku), a Lopez po prostu urywa to, co zostało i gonimy Tych, Co Mają Mapę.
Na straganie za miastem kupujemy melona i morele. Są pyszne, ale nieumyte owoce zapewniają mi częste postoje po drodze, która wije się dość mocno i jest zatłoczona. Tiry i autobusy śmigają, zakręty nie ułatwiają wyprzedzania. Robimy się wybredni po Fogaraszach, albo zniechęciła nas obojętność bułgarska - chcemy się stąd wydostać.
W Burgas gubimy się na rondzie, ale jakoś na czuja łapiemy trop i jedziemy dalej, pod granicę turecką. Tam, na uroczej łące leczymy dolegliwości żołądkowe winem wiezionym z Tokaju, na zasadzie wóz, albo przewóz i okazuje się, że lekarstwo pomaga i ciału i duszy. Słońce zachodzi kiczowato, obmyślamy dalszy plan podróży i jest wreszcie pięknie w Bułgarii.
.
Wyświetl większą mapę
Później szukamy jeszcze pasów do ściągania bagaży, bo nasze się zacinają, myjemy się w toalecie supermarketu i nareszcie jedziemy popływać. Znajdujemy miejsce, gdzie lokalny menel zbudował sobie domek z cegieł i za drobną opłatą popilnuje nam rzeczy. To chyba jedyny mankament motocyklowej podróży, że nie można ich zostawić gdziekolwiek, nie narażając się na straty.
Poźniej jedziemy kawałek i znowu postój, i sklep, w którym kupujemy pomidory. Nie wiem czy czasem nie od tego momentu zdajemy sobie sprawę z monodiety: ser, pomidor, ogórek. Są wiadomo i inne dodatki, ale to trio jest każdego dnia. I jakoś się nie nudzi.
Po sklepie szukamy miejsca godnego, by zjeść śniadanko, jedziemy drogą na Varnę i rozglądamy się na boki. Mały zagajnik, kilka morw, ziołorośla - może być. Rozkładamy co mamy i oddajemy się spokojnemu lenistwu. Obserwujemy tunele utworzone przez mega pająka pośród rozwidlenia drzewa, znajdujemy czaszkę konia w trawie, gapimy się na sąsiadów urządzających piknik nieopodal i komentujemy stały motyw - śmieci rozrzuconych wszędzie tam, gdzie byli ludzie.
Jedziemy w kierunku granicy rumuńsko - bułgarskiej, gdzie wszystko mija szybko, sprawnie, jednak nasze uśmiechy odbijają się od obojętnych masek Bułgarów. Dlaczego sprawiają wrażenie, że nas nie lubią, nie wiemy, ocena Bułgarek przez chłopaków wypada równie blado, kolejno oceniamy dziwaczne budownictwo, wygórowane ceny, płaski krajobraz.
Dojeżdżamy do Varny, która jest ciekawie położona nad morzem, piętrowo schodzi w dół zazębiając się ceglastymi, płaskimi dachami. Tylko odpycha nas to, co większość turystów przyciąga - mnóstwo wypasionych i kiczowatych domów wczasowych. Na jednym z zakrętów Srebrni nie wyrabiają i leżą, na szczęście mają gmole i nic się nie dzieje z motocyklem. Ciśniemy dalej i gubimy się na światłach, bo nam z kolei odpada plastikowy błotnik, trąc najpierw niemiłosiernie. Budzi się we mnie blondyna (jejku jejku), a Lopez po prostu urywa to, co zostało i gonimy Tych, Co Mają Mapę.
Na straganie za miastem kupujemy melona i morele. Są pyszne, ale nieumyte owoce zapewniają mi częste postoje po drodze, która wije się dość mocno i jest zatłoczona. Tiry i autobusy śmigają, zakręty nie ułatwiają wyprzedzania. Robimy się wybredni po Fogaraszach, albo zniechęciła nas obojętność bułgarska - chcemy się stąd wydostać.
W Burgas gubimy się na rondzie, ale jakoś na czuja łapiemy trop i jedziemy dalej, pod granicę turecką. Tam, na uroczej łące leczymy dolegliwości żołądkowe winem wiezionym z Tokaju, na zasadzie wóz, albo przewóz i okazuje się, że lekarstwo pomaga i ciału i duszy. Słońce zachodzi kiczowato, obmyślamy dalszy plan podróży i jest wreszcie pięknie w Bułgarii.
.
Wyświetl większą mapę
sobota, 10 sierpnia 2013
Przez rumuńskie Fogarasze - do Constanty (10.07.2013 r.) 764 km
Zaskakujący i cudowny rekord przebytych kilometrów i wrażeń. Poranek był górski, południe wysokogórskie a noc nadmorska, choć na ściernisku. Ale po kolei. Zaczyna się dość nudnie, choć pewnie w innych okolicznościach przyrody, zachwycałby nas ten mijany pagórkowaty krajobraz. Jednak to, co następuje potem, przyćmiewa go zupełnie i odchodzi dziwnie w niepamięć.
Wioska za wioską, miasteczko za miasteczkiem, zbliżamy się do trasy przebiegającej przez masyw Fogaraszy. Causescu dream ma nam udowodnić, że wszystko jest możliwe, taki był zamysł jego twórcy. Jednak spotykane po drodze postaci i miejsca powodują, że póki co wygrywają:babcią z wnuczkiem, mamą sprzedającą sery, skórki serów, pani sprzedająca arbuzy, i sam arbuz, wieziony na kolanach Srebrnej aż na samą górę, następnie ugodzon nożem na kamieniu.
<Arbuzy otaczały nas wszędzie. Były synonimem postoju, soczystą przerwą w podróży. Rozmowy ze sprzedawcami przeróżne, lecz arbuzy, w każdym z mijanych krajów wzbudzały ten sam podziw. Rumuński stał się jednak tym pierwszym i najbardziej pierworodnym.
Jedni mówią na tą drogę Transfogarska, inni (czyli Srebrna) utrzymują, że Transfogaraska. Bo przez Fogarasze, więc trans. W drodze za przełęczą, na której jemy arbuza, słońce zakrywa czarna, pierońska chmura, która koło zamku Vlada Palownika rozdzierająco chlusta deszczem.
Mokniemy do suchej nitki, nie pomaga przydrożny stragan z owocami, ze stojącym w środku sprzedawcą. Patrzy z założonymi rękami jak podjeżdżamy, zsiadamy przemoczeni z motocykli, włazimy mu pod ten stragan i stoimy z nim na baczność, bo miejsca jest dość mało. Oglądamy przetwory, śliwki, jabłka, gruszki, wypadałoby coś kupić, ale myśli krążą wokół mokrych stóp, mokrych pleców, mokrych włosów i tej stróżce, co cieknie właśnie i nie jest fajna.
Kolorowy stragan pośród lasu i ściana wody.
Podoba mi się, że deszczowe rozważania kończą się wgramoleniem na motory - co za różnica, czy mokro ci tak, czy siak. Na szybce kasku krople tańczą crescendo, a mijane na drodze kamienie i brązowe przelewy są świadectwem konkretnej masy wody spływającej z gór.
Wpadamy do knajpki na dole, gdzie urocza dziewczyna o bardzo greckich rysach podaje nam zupę - ciorbę w wersji wegetariańsiej i dokładnie taką samą w wersji mięsnej, bierzemy jeszcze mamałygę, chłopaki jakieś biedne, już nie beczące zwierzę. Pijemy ze Srebrną mocną ciecz z butelki owiniętej w papier, czuję, że żyję dopiero po zupie, suchych gaciach i herbacie z rozpuszczalnych granulek (endemiczna herbata kojarząca się z eskapadami rodziców na Węgry w dzieciństwie).
Teraz myślimy co robić.
Z każdej strony chmura.
Niby jedziemy trzeci dzień, a jesteśmy wciąż na początku drogi. Jemy sezamki z Polski, spoglądamy w niebo i podejmujemy desperacką decyzję, że co za różnica, gdzie mokniemy...
Gramolimy się znowu i wio. Między granatowymi chmurami, które straszą to z jednej, to z drugiej strony. Odbijamy się w asfalcie, gnamy na wschód, prosto w kierunku Constanty, z której podobno pływają promy do Poti. Marzymy sobie o wyciągnięciu się na deskach pokładu i leniwym bujaniu do Gruzji.
Udaje się przemknąć pomiędzy chmurami, choć wyglądało beznadziejnie. Zaczyna powiewać ciepłe, suszące nas powietrze, strumieniem wydmuchuje zimno spod kurtek, schną kolana, buty, zaczyna się rodzić głupawe szczęście, że się udało.
Postój robimy tradycyjnie, na stacji, otaczają nas psy katalogowo przeróżne. Jeden stara się z wpatrzonym w nas hipnotycznie wzrokiem ukraść kawałek sera, inny naciera z drugiej strony. Są natrętnie zabawne, nie ma w nas strachu, raczej litość, że jest jak jest.
I tak rodzi się nadzieja, że dojedziemy jeszcze dzisiaj nad morze, znajdziemy port, a przy głupim szczęściu wwianym pod kurtkę, bosman w pasiastej koszulce zatrzyma sternika i uspokoi, że bez nas nie popłyną...
Fantastyczny przejazd przez nocny Bukareszt daje spida do dalszej podróży, niesie nas potem nocną autostradą, ale po kolejnej setce kilometrów zaczyna się walka ze snem. Przed Constantą rezerwa paliwa w jednym i drugim motocyklu działa ożywczo jak kawa, jest już późno, jesteśmy padnięci, ale bosman czeka. Jest jakiś port po prawej, prowadzi do niego szutrówka gęsto zastawiona tirami. Jeden za drugim, w jakimś dziwnym podnieceniu wymijają się i trąbią, desperacko wyprzedzają i wzniecają tumany kurzu. A w kurzu dwa motocykle, które próbują się schować to z przodu, to z tyłu, w zależności od sytuacji. Boję się i czuję podniecenie udzielające się Jackowi, który pomimo przejechanych kilometrów wyczynia ewolucje, bawi się w chowanego i kompetnie nie przejmuje moim wielkim, realnym lub wyimaginowanym zagrożeniem.
Przy bramkach jest jeszcze straszniej, podbiega jakiś pies z roztrzaskanym, zakrawawionym pyskiem, chwilę potem policjant, czy celnik, który na nasz widok ma oczy jak pięć złotych.
Prom? Osobowe nie pływają od października.
Hym.
Zawijamy z powrotem, teraz będziemy szukać miejsca na nocleg na plaży, wbijamy się w miasto i kręcimy w kółko, pytając o drogę ostatnich przechodniów.
Nic z tego. Jest ciemno, morze ukrywa wdzięki. Wyjeżdżamy w kierunku Varny i skręcamy na ściernisko na którym nie chce się nam już nic. Rozbijać namiotu też. Chłopaki przeżywają jeszcze minione zdarzenia przy piwku, ja zwijam się na macie i jestem szczęśliwa, że przez sen nie muszę się trzymać pleców przede mną i pilnować jakąś częścią świadomości, by nie zasnąć zbyt mocno i nie odlecieć.
Wyświetl większą mapę
Wioska za wioską, miasteczko za miasteczkiem, zbliżamy się do trasy przebiegającej przez masyw Fogaraszy. Causescu dream ma nam udowodnić, że wszystko jest możliwe, taki był zamysł jego twórcy. Jednak spotykane po drodze postaci i miejsca powodują, że póki co wygrywają:babcią z wnuczkiem, mamą sprzedającą sery, skórki serów, pani sprzedająca arbuzy, i sam arbuz, wieziony na kolanach Srebrnej aż na samą górę, następnie ugodzon nożem na kamieniu.
<Arbuzy otaczały nas wszędzie. Były synonimem postoju, soczystą przerwą w podróży. Rozmowy ze sprzedawcami przeróżne, lecz arbuzy, w każdym z mijanych krajów wzbudzały ten sam podziw. Rumuński stał się jednak tym pierwszym i najbardziej pierworodnym.
Jedni mówią na tą drogę Transfogarska, inni (czyli Srebrna) utrzymują, że Transfogaraska. Bo przez Fogarasze, więc trans. W drodze za przełęczą, na której jemy arbuza, słońce zakrywa czarna, pierońska chmura, która koło zamku Vlada Palownika rozdzierająco chlusta deszczem.
Mokniemy do suchej nitki, nie pomaga przydrożny stragan z owocami, ze stojącym w środku sprzedawcą. Patrzy z założonymi rękami jak podjeżdżamy, zsiadamy przemoczeni z motocykli, włazimy mu pod ten stragan i stoimy z nim na baczność, bo miejsca jest dość mało. Oglądamy przetwory, śliwki, jabłka, gruszki, wypadałoby coś kupić, ale myśli krążą wokół mokrych stóp, mokrych pleców, mokrych włosów i tej stróżce, co cieknie właśnie i nie jest fajna.
Kolorowy stragan pośród lasu i ściana wody.
Podoba mi się, że deszczowe rozważania kończą się wgramoleniem na motory - co za różnica, czy mokro ci tak, czy siak. Na szybce kasku krople tańczą crescendo, a mijane na drodze kamienie i brązowe przelewy są świadectwem konkretnej masy wody spływającej z gór.
Wpadamy do knajpki na dole, gdzie urocza dziewczyna o bardzo greckich rysach podaje nam zupę - ciorbę w wersji wegetariańsiej i dokładnie taką samą w wersji mięsnej, bierzemy jeszcze mamałygę, chłopaki jakieś biedne, już nie beczące zwierzę. Pijemy ze Srebrną mocną ciecz z butelki owiniętej w papier, czuję, że żyję dopiero po zupie, suchych gaciach i herbacie z rozpuszczalnych granulek (endemiczna herbata kojarząca się z eskapadami rodziców na Węgry w dzieciństwie).
Teraz myślimy co robić.
Z każdej strony chmura.
Niby jedziemy trzeci dzień, a jesteśmy wciąż na początku drogi. Jemy sezamki z Polski, spoglądamy w niebo i podejmujemy desperacką decyzję, że co za różnica, gdzie mokniemy...
Gramolimy się znowu i wio. Między granatowymi chmurami, które straszą to z jednej, to z drugiej strony. Odbijamy się w asfalcie, gnamy na wschód, prosto w kierunku Constanty, z której podobno pływają promy do Poti. Marzymy sobie o wyciągnięciu się na deskach pokładu i leniwym bujaniu do Gruzji.
Udaje się przemknąć pomiędzy chmurami, choć wyglądało beznadziejnie. Zaczyna powiewać ciepłe, suszące nas powietrze, strumieniem wydmuchuje zimno spod kurtek, schną kolana, buty, zaczyna się rodzić głupawe szczęście, że się udało.
Postój robimy tradycyjnie, na stacji, otaczają nas psy katalogowo przeróżne. Jeden stara się z wpatrzonym w nas hipnotycznie wzrokiem ukraść kawałek sera, inny naciera z drugiej strony. Są natrętnie zabawne, nie ma w nas strachu, raczej litość, że jest jak jest.
I tak rodzi się nadzieja, że dojedziemy jeszcze dzisiaj nad morze, znajdziemy port, a przy głupim szczęściu wwianym pod kurtkę, bosman w pasiastej koszulce zatrzyma sternika i uspokoi, że bez nas nie popłyną...
Fantastyczny przejazd przez nocny Bukareszt daje spida do dalszej podróży, niesie nas potem nocną autostradą, ale po kolejnej setce kilometrów zaczyna się walka ze snem. Przed Constantą rezerwa paliwa w jednym i drugim motocyklu działa ożywczo jak kawa, jest już późno, jesteśmy padnięci, ale bosman czeka. Jest jakiś port po prawej, prowadzi do niego szutrówka gęsto zastawiona tirami. Jeden za drugim, w jakimś dziwnym podnieceniu wymijają się i trąbią, desperacko wyprzedzają i wzniecają tumany kurzu. A w kurzu dwa motocykle, które próbują się schować to z przodu, to z tyłu, w zależności od sytuacji. Boję się i czuję podniecenie udzielające się Jackowi, który pomimo przejechanych kilometrów wyczynia ewolucje, bawi się w chowanego i kompetnie nie przejmuje moim wielkim, realnym lub wyimaginowanym zagrożeniem.
Przy bramkach jest jeszcze straszniej, podbiega jakiś pies z roztrzaskanym, zakrawawionym pyskiem, chwilę potem policjant, czy celnik, który na nasz widok ma oczy jak pięć złotych.
Prom? Osobowe nie pływają od października.
Hym.
Zawijamy z powrotem, teraz będziemy szukać miejsca na nocleg na plaży, wbijamy się w miasto i kręcimy w kółko, pytając o drogę ostatnich przechodniów.
Nic z tego. Jest ciemno, morze ukrywa wdzięki. Wyjeżdżamy w kierunku Varny i skręcamy na ściernisko na którym nie chce się nam już nic. Rozbijać namiotu też. Chłopaki przeżywają jeszcze minione zdarzenia przy piwku, ja zwijam się na macie i jestem szczęśliwa, że przez sen nie muszę się trzymać pleców przede mną i pilnować jakąś częścią świadomości, by nie zasnąć zbyt mocno i nie odlecieć.
Wyświetl większą mapę
wtorek, 6 sierpnia 2013
Potem Rumunia (09.07.2013) 377 km
Budzimy się pod kaplicą i ćwiczymy we trójkę jogę na betonowym kwadracie, który jest (być może) lądowiskiem dla helikoptera. Trochę na golasa i trochę w piżamach, witamy kilku wiernych i kilku turystów. Jeden wierny przyjechał tylko po to, by zapalić ścieczkę, turyści natomiast cieszą się szczerze, bo ona też ćwiczy joga vinyasa i to jej hobby. No i tak oto na górze łączymy uśmiechy polsko - angielsko - węgierskie, katolicko - hinduskie i po prostu ludzko - ludzkie. Wszystko w towarzystwie Theresia Capolna.
Zbieramy się poźniej w sobie i po kawce wyruszamy w kierunku Rumunii, do Satu Mare. Lubię Rumunię. Jej osiołki, tobołki i babołki. Niestety, świat ten znika, lub głęboko chowa się w dolinach.
Pan na stacji benzynowej chce nam bardzo korzystnie wymienić dolary na leje. Za sto wciska 270 lei, zamiast 340. Wnikliwy Waldek ogarnia szybko temat i następuje kolejna wymiana banknotów, tym razem korzystna da nas - pan sprzedający benzynę kupuje leje po bardzo zawyżonej stawce. W sumie, patrząc na lekko nastroszone barki naszych chłopaków, też bym je kupiła.
Przed Zalau dopada nas burza. Ściana deszczu płynie po asfalcie w bardzo widoczny sposób, a my zamiast wiać i znaleźć jakiś dach, zaczynamy kombinować, dzięki czemu mokniemy jak siemasz Wiktor. Na stacji benzynowej otrzepujemy się nieco, gościmy się i jesteśmy leniwie oglądani przez Rumunów. Za chwilę nadjeżdża 5 motocykli i poznajemy Polaków na Valkiriach (Galopujące Valkirie z Górnego Śląska i Warszawy). Teraz my się oglądamy nieco, gadka skupia się na niczym szczególnym, po czym pada sakramentalne "dokąd jedziecie". Na wieść, że do Gruzji i Armenii, pada krótkie pytanie "a gdzie to jest?". Chłopaki kiwają głowami, po czym wsiadają na rącze rumaki obleczone w futra i rzemyki i odjeżdżają, deszcz się kończy jak się zaczął i w parującym, ciepłym powietrzu ruszamy w dalszą drogę.
Wkrótce zaczynają się piękne zakręty, pierwsze otarcia butów i w końcu miasto Cluj Napoca, zachwycające secesyjnym klimatem, lekko zaprawione orientem i usytuowane wśród wzgórz. Uliczki wiją się raz w górę, raz w dół, urokliwe, choć nadszarpnięte zębem czasu. A ten znowu nas goni, nie siadamy pogapić się na ludzi, trzeba jechać, a Rumunię ogarnąć na spokojnie innym razem.
Wioski mijane po drodze z domkami na planie kwadratu, z podcieniami, rzeźbionymi kolumienkami, podwórkami pełnymi różnych gratów, dzieci, zwierząt, winorośli, babek w czarnych chustkach. Malowane przydrożne kapliczki i kościółki, z gontem lub obite blachą kopuły, masa przewodów elektrycznych, straganów z arbuzami, sprzedawanych przy drodze grzybów(!).
Za Cluj Napoca w Martinescu szukamy miejsca na nocleg. Jeziorko błyska zachęcająco, ale żeby się do niego dostać, trzeba przejechać przez wioskę. A w wiosce cuda, panie. Rozkład maleńkich chałupek w niczym nie przeszkadza ich roześmianym mieszkańcom. Po podwórkach biegają prosiaki,walają się lodówki, kawałki blach, na schodach cyganki w długich kieckach, a na płotach rozwrzeszczana dzieciarnia, brudna i kosmata. Ciemnoskóre podrostki odkręcają w powietrzu gaz, chłopaki na motorach podkręcają nieco volume(mafia italiana!!!) i cała wioska żyje naszym przejazdem. Zapomnij, ze znajdziesz ciche miejsce nad jeziorem, że się schowasz niezauważenie i wyśpisz.
Nad jeziorem Waldek wpada w koleinę i leży, Lopez jeżdżąc na stojaka węszy w trawie, ludzie sie gapio. Tęsknie spoglądam w górę i namawiam, żeby pojechać na połoninę, tam się nikomu wleźć nie będzie chciało. Podjazd jest dość ryzykowny, ale dajemy radę i tuż za wybrzuszeniem stromego pagóra dopada nas wataha psów, które pilnują odleglego stadka owiec. Zamiast kąsać futro, wolą nasze nogi, piszczę jak blondynka, z wysoko podniesionymi nogami, bo nie lubię takich akcji, zwłaszcza, że pieski do małych nie należą.
Wolno podjeżdżamy na miejsce naszego noclegu - pod lasem, z rozległą panoramą na srebrzyste pagóry, rozkładamy tym razem namioty bo komary rypią niemiłosiernie, rozwieszamy na drzewie prysznic obwoźny i siedzimy przy małym ognisku dzieląc się wrażeniami i planując - co dalej.
Wyświetl większą mapę
Zbieramy się poźniej w sobie i po kawce wyruszamy w kierunku Rumunii, do Satu Mare. Lubię Rumunię. Jej osiołki, tobołki i babołki. Niestety, świat ten znika, lub głęboko chowa się w dolinach.
Pan na stacji benzynowej chce nam bardzo korzystnie wymienić dolary na leje. Za sto wciska 270 lei, zamiast 340. Wnikliwy Waldek ogarnia szybko temat i następuje kolejna wymiana banknotów, tym razem korzystna da nas - pan sprzedający benzynę kupuje leje po bardzo zawyżonej stawce. W sumie, patrząc na lekko nastroszone barki naszych chłopaków, też bym je kupiła.
Przed Zalau dopada nas burza. Ściana deszczu płynie po asfalcie w bardzo widoczny sposób, a my zamiast wiać i znaleźć jakiś dach, zaczynamy kombinować, dzięki czemu mokniemy jak siemasz Wiktor. Na stacji benzynowej otrzepujemy się nieco, gościmy się i jesteśmy leniwie oglądani przez Rumunów. Za chwilę nadjeżdża 5 motocykli i poznajemy Polaków na Valkiriach (Galopujące Valkirie z Górnego Śląska i Warszawy). Teraz my się oglądamy nieco, gadka skupia się na niczym szczególnym, po czym pada sakramentalne "dokąd jedziecie". Na wieść, że do Gruzji i Armenii, pada krótkie pytanie "a gdzie to jest?". Chłopaki kiwają głowami, po czym wsiadają na rącze rumaki obleczone w futra i rzemyki i odjeżdżają, deszcz się kończy jak się zaczął i w parującym, ciepłym powietrzu ruszamy w dalszą drogę.
Wkrótce zaczynają się piękne zakręty, pierwsze otarcia butów i w końcu miasto Cluj Napoca, zachwycające secesyjnym klimatem, lekko zaprawione orientem i usytuowane wśród wzgórz. Uliczki wiją się raz w górę, raz w dół, urokliwe, choć nadszarpnięte zębem czasu. A ten znowu nas goni, nie siadamy pogapić się na ludzi, trzeba jechać, a Rumunię ogarnąć na spokojnie innym razem.
Wioski mijane po drodze z domkami na planie kwadratu, z podcieniami, rzeźbionymi kolumienkami, podwórkami pełnymi różnych gratów, dzieci, zwierząt, winorośli, babek w czarnych chustkach. Malowane przydrożne kapliczki i kościółki, z gontem lub obite blachą kopuły, masa przewodów elektrycznych, straganów z arbuzami, sprzedawanych przy drodze grzybów(!).
Za Cluj Napoca w Martinescu szukamy miejsca na nocleg. Jeziorko błyska zachęcająco, ale żeby się do niego dostać, trzeba przejechać przez wioskę. A w wiosce cuda, panie. Rozkład maleńkich chałupek w niczym nie przeszkadza ich roześmianym mieszkańcom. Po podwórkach biegają prosiaki,walają się lodówki, kawałki blach, na schodach cyganki w długich kieckach, a na płotach rozwrzeszczana dzieciarnia, brudna i kosmata. Ciemnoskóre podrostki odkręcają w powietrzu gaz, chłopaki na motorach podkręcają nieco volume(mafia italiana!!!) i cała wioska żyje naszym przejazdem. Zapomnij, ze znajdziesz ciche miejsce nad jeziorem, że się schowasz niezauważenie i wyśpisz.
Nad jeziorem Waldek wpada w koleinę i leży, Lopez jeżdżąc na stojaka węszy w trawie, ludzie sie gapio. Tęsknie spoglądam w górę i namawiam, żeby pojechać na połoninę, tam się nikomu wleźć nie będzie chciało. Podjazd jest dość ryzykowny, ale dajemy radę i tuż za wybrzuszeniem stromego pagóra dopada nas wataha psów, które pilnują odleglego stadka owiec. Zamiast kąsać futro, wolą nasze nogi, piszczę jak blondynka, z wysoko podniesionymi nogami, bo nie lubię takich akcji, zwłaszcza, że pieski do małych nie należą.
Wolno podjeżdżamy na miejsce naszego noclegu - pod lasem, z rozległą panoramą na srebrzyste pagóry, rozkładamy tym razem namioty bo komary rypią niemiłosiernie, rozwieszamy na drzewie prysznic obwoźny i siedzimy przy małym ognisku dzieląc się wrażeniami i planując - co dalej.
Wyświetl większą mapę
Subskrybuj:
Posty (Atom)