Zaskakujący i cudowny rekord przebytych kilometrów i wrażeń. Poranek był górski, południe wysokogórskie a noc nadmorska, choć na ściernisku. Ale po kolei. Zaczyna się dość nudnie, choć pewnie w innych okolicznościach przyrody, zachwycałby nas ten mijany pagórkowaty krajobraz. Jednak to, co następuje potem, przyćmiewa go zupełnie i odchodzi dziwnie w niepamięć.
Wioska za wioską, miasteczko za miasteczkiem, zbliżamy się do trasy przebiegającej przez masyw Fogaraszy. Causescu dream ma nam udowodnić, że wszystko jest możliwe, taki był zamysł jego twórcy. Jednak spotykane po drodze postaci i miejsca powodują, że póki co wygrywają:babcią z wnuczkiem, mamą sprzedającą sery, skórki serów, pani sprzedająca arbuzy, i sam arbuz, wieziony na kolanach Srebrnej aż na samą górę, następnie ugodzon nożem na kamieniu.
<Arbuzy otaczały nas wszędzie. Były synonimem postoju, soczystą przerwą w podróży. Rozmowy ze sprzedawcami przeróżne, lecz arbuzy, w każdym z mijanych krajów wzbudzały ten sam podziw. Rumuński stał się jednak tym pierwszym i najbardziej pierworodnym.
Jedni mówią na tą drogę Transfogarska, inni (czyli Srebrna) utrzymują, że Transfogaraska. Bo przez Fogarasze, więc trans. W drodze za przełęczą, na której jemy arbuza, słońce zakrywa czarna, pierońska chmura, która koło zamku Vlada Palownika rozdzierająco chlusta deszczem.
Mokniemy do suchej nitki, nie pomaga przydrożny stragan z owocami, ze stojącym w środku sprzedawcą. Patrzy z założonymi rękami jak podjeżdżamy, zsiadamy przemoczeni z motocykli, włazimy mu pod ten stragan i stoimy z nim na baczność, bo miejsca jest dość mało. Oglądamy przetwory, śliwki, jabłka, gruszki, wypadałoby coś kupić, ale myśli krążą wokół mokrych stóp, mokrych pleców, mokrych włosów i tej stróżce, co cieknie właśnie i nie jest fajna.
Kolorowy stragan pośród lasu i ściana wody.
Podoba mi się, że deszczowe rozważania kończą się wgramoleniem na motory - co za różnica, czy mokro ci tak, czy siak. Na szybce kasku krople tańczą crescendo, a mijane na drodze kamienie i brązowe przelewy są świadectwem konkretnej masy wody spływającej z gór.
Wpadamy do knajpki na dole, gdzie urocza dziewczyna o bardzo greckich rysach podaje nam zupę - ciorbę w wersji wegetariańsiej i dokładnie taką samą w wersji mięsnej, bierzemy jeszcze mamałygę, chłopaki jakieś biedne, już nie beczące zwierzę. Pijemy ze Srebrną mocną ciecz z butelki owiniętej w papier, czuję, że żyję dopiero po zupie, suchych gaciach i herbacie z rozpuszczalnych granulek (endemiczna herbata kojarząca się z eskapadami rodziców na Węgry w dzieciństwie).
Teraz myślimy co robić.
Z każdej strony chmura.
Niby jedziemy trzeci dzień, a jesteśmy wciąż na początku drogi. Jemy sezamki z Polski, spoglądamy w niebo i podejmujemy desperacką decyzję, że co za różnica, gdzie mokniemy...
Gramolimy się znowu i wio. Między granatowymi chmurami, które straszą to z jednej, to z drugiej strony. Odbijamy się w asfalcie, gnamy na wschód, prosto w kierunku Constanty, z której podobno pływają promy do Poti. Marzymy sobie o wyciągnięciu się na deskach pokładu i leniwym bujaniu do Gruzji.
Udaje się przemknąć pomiędzy chmurami, choć wyglądało beznadziejnie. Zaczyna powiewać ciepłe, suszące nas powietrze, strumieniem wydmuchuje zimno spod kurtek, schną kolana, buty, zaczyna się rodzić głupawe szczęście, że się udało.
Postój robimy tradycyjnie, na stacji, otaczają nas psy katalogowo przeróżne. Jeden stara się z wpatrzonym w nas hipnotycznie wzrokiem ukraść kawałek sera, inny naciera z drugiej strony. Są natrętnie zabawne, nie ma w nas strachu, raczej litość, że jest jak jest.
I tak rodzi się nadzieja, że dojedziemy jeszcze dzisiaj nad morze, znajdziemy port, a przy głupim szczęściu wwianym pod kurtkę, bosman w pasiastej koszulce zatrzyma sternika i uspokoi, że bez nas nie popłyną...
Fantastyczny przejazd przez nocny Bukareszt daje spida do dalszej podróży, niesie nas potem nocną autostradą, ale po kolejnej setce kilometrów zaczyna się walka ze snem. Przed Constantą rezerwa paliwa w jednym i drugim motocyklu działa ożywczo jak kawa, jest już późno, jesteśmy padnięci, ale bosman czeka. Jest jakiś port po prawej, prowadzi do niego szutrówka gęsto zastawiona tirami. Jeden za drugim, w jakimś dziwnym podnieceniu wymijają się i trąbią, desperacko wyprzedzają i wzniecają tumany kurzu. A w kurzu dwa motocykle, które próbują się schować to z przodu, to z tyłu, w zależności od sytuacji. Boję się i czuję podniecenie udzielające się Jackowi, który pomimo przejechanych kilometrów wyczynia ewolucje, bawi się w chowanego i kompetnie nie przejmuje moim wielkim, realnym lub wyimaginowanym zagrożeniem.
Przy bramkach jest jeszcze straszniej, podbiega jakiś pies z roztrzaskanym, zakrawawionym pyskiem, chwilę potem policjant, czy celnik, który na nasz widok ma oczy jak pięć złotych.
Prom? Osobowe nie pływają od października.
Hym.
Zawijamy z powrotem, teraz będziemy szukać miejsca na nocleg na plaży, wbijamy się w miasto i kręcimy w kółko, pytając o drogę ostatnich przechodniów.
Nic z tego. Jest ciemno, morze ukrywa wdzięki. Wyjeżdżamy w kierunku Varny i skręcamy na ściernisko na którym nie chce się nam już nic. Rozbijać namiotu też. Chłopaki przeżywają jeszcze minione zdarzenia przy piwku, ja zwijam się na macie i jestem szczęśliwa, że przez sen nie muszę się trzymać pleców przede mną i pilnować jakąś częścią świadomości, by nie zasnąć zbyt mocno i nie odlecieć.
Wyświetl większą mapę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz