poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Przelatujemy Bułgarię (11.07.2013 r.) 396 km

Poranna pobudka na ściernisku przypomina mi wierszyk małpa w kapieli - jest gorąco, a cienia tyle, ile rzucają motocykle. Motanie maneli zajmuje nam około godzinki i wracamy do Constanty sprawdzić, czy naprawdę jest to możliwe, że po morzu nic nie pływa. Kawkę pijemy i wcinamy ciepłe bułeczki w towarzystwie śmietnika - nie zapominajmy, że bałagan być musi - i jedziemy szukać portu dla ludzi. Pozwiedzać miasto też. Udaje nam się znaleźć port, ale bez promu i zwiedzić miasto, robiąc mu same brzydkie zdjęcia za karę.

Później szukamy jeszcze pasów do ściągania bagaży, bo nasze się zacinają, myjemy się w toalecie supermarketu i nareszcie jedziemy popływać. Znajdujemy miejsce, gdzie lokalny menel zbudował sobie domek z cegieł i za drobną opłatą popilnuje nam rzeczy. To chyba jedyny mankament motocyklowej podróży, że nie można ich zostawić gdziekolwiek, nie narażając się na straty.


Poźniej jedziemy kawałek i znowu postój, i sklep, w którym kupujemy pomidory. Nie wiem czy czasem nie od tego momentu zdajemy sobie sprawę z monodiety: ser, pomidor, ogórek. Są wiadomo i inne dodatki, ale to trio jest każdego dnia. I jakoś się nie nudzi.
Po sklepie szukamy miejsca godnego, by zjeść śniadanko, jedziemy drogą na Varnę i rozglądamy się na boki. Mały zagajnik, kilka morw, ziołorośla - może być. Rozkładamy co mamy i oddajemy się spokojnemu lenistwu. Obserwujemy tunele utworzone przez mega pająka pośród rozwidlenia drzewa, znajdujemy czaszkę konia w trawie, gapimy się na sąsiadów urządzających piknik nieopodal i komentujemy stały motyw - śmieci rozrzuconych wszędzie tam, gdzie byli ludzie.
Jedziemy w kierunku granicy rumuńsko - bułgarskiej, gdzie wszystko mija szybko, sprawnie, jednak nasze uśmiechy odbijają się od obojętnych masek Bułgarów. Dlaczego sprawiają wrażenie, że nas nie lubią, nie wiemy, ocena Bułgarek przez chłopaków wypada równie blado, kolejno oceniamy dziwaczne budownictwo, wygórowane ceny, płaski krajobraz.
Dojeżdżamy do Varny, która jest ciekawie położona nad morzem, piętrowo schodzi w dół zazębiając się ceglastymi, płaskimi dachami. Tylko odpycha nas to, co większość turystów przyciąga - mnóstwo wypasionych i kiczowatych domów wczasowych. Na jednym z zakrętów Srebrni nie wyrabiają i leżą, na szczęście mają gmole i nic się nie dzieje z motocyklem. Ciśniemy dalej i gubimy się na światłach, bo nam z kolei odpada plastikowy błotnik, trąc najpierw niemiłosiernie. Budzi się we mnie blondyna (jejku jejku), a Lopez po prostu urywa to, co zostało i gonimy Tych, Co Mają Mapę.
Na straganie za miastem kupujemy melona i morele. Są pyszne, ale nieumyte owoce zapewniają mi częste postoje po drodze, która wije się dość mocno i jest zatłoczona. Tiry i autobusy śmigają, zakręty nie ułatwiają wyprzedzania. Robimy się wybredni po Fogaraszach, albo zniechęciła nas obojętność bułgarska - chcemy się stąd wydostać.
W Burgas gubimy się na rondzie, ale jakoś na czuja łapiemy trop i jedziemy dalej, pod granicę turecką. Tam, na uroczej łące leczymy dolegliwości żołądkowe winem wiezionym z Tokaju, na zasadzie wóz, albo przewóz i okazuje się, że lekarstwo pomaga i ciału i duszy. Słońce zachodzi kiczowato, obmyślamy dalszy plan podróży i jest wreszcie pięknie w Bułgarii.
.


Wyświetl większą mapę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz